czwartek, 31 grudnia 2015

Dzikość, inteligencja, perfekcja, czyli jakie filmy z 2015 TRZEBA zapamiętać!


Początek roku to zawsze dobre filmowe otwarcie w kinach, a w 2015 było to otwarcie mocne i z przytupem. „Dzikie historie” z Argentyny porwały mnie, uniosły i wypluły – byłam porażona i onieśmielona, bo ten film pokazuje jak bardzo jesteśmy wkurzeni na siebie i na cały świat! Piękne, inteligentne i diabelnie zabawne kino.

Muzyka, teatr, perwersja
Perfekcyjny „Whiplash” sprawił, że po raz kolejny zakochałam się w muzyce i nauczycielu muzyki, mimo że wymagał liczenia (Simmons jest w tej roli genialny!). Film opowiada o młodym muzyku, który chce być najlepszy i trafia do najlepszego nauczyciela, ale czy to na pewno odpowiednia droga? To film o życiu, muzyce i jeszcze raz o życiu! 
Oscarowy „Birdman” to opowieść o aktorze, który próbuje wrócić na scenę tworząc sztukę teatralną (w tej roli szalony Michael Keaton). Majstersztyk pod względem zdjęć i scenariusza. Aktorzy zrobili to, co chciał reżyser geniusz (Inarritu), a film olśnił nie tylko mnie, ale także krytyków i całą resztę! To magiczny i bardzo prawdziwy film pokazujący, jak bardzo próbujemy pozostawić na tym świecie nasz ślad! Czasami aż za bardzo, nie mając świadomości jak wiele od nas nie zależy. „50 twarzy Grey’a” miały zgorszyć i zaskoczyć, ale nie pokazały w zasadzie nic – poza tym, że zbudowały napięcie i oczekiwanie na coś, czego nie było.

Umysł – twardy dysk
Moim odkrycie i zaskoczeniem w tym roku był film „Głosy”. Opowieść o nie do końca zdrowym na umyśle chłopaku (w tej roli w różowym stroju Ryan Reynolds), który rozmawia sam ze sobą i nie tylko! Zaskoczyła mnie ta niebanalna i bardzo zabawna historia – reżyserka miała odwagę, to trzeba jej przyznać, tak jak i Reynolds występujący w tym filmie w różowym! Ciekawe, inne kino dla każdego. A jeśli jesteśmy przy wyobraźni i kreowaniu rzeczywistości, to nie mogę nie wspomnieć o dwóch hitach science-fiction minionego roku – oba bardzo udane, czyli „Chappie” i „Ex-Machinie”. Oba obrazy opowiadają o sztucznej inteligencji i konsekwencji zabawy człowieka w Boga. Od strony wizualnej świetnie zrobione, od strony fabularnej przerażające i fascynujące.



Inny świat
Latem do kin trafili Avengersi w „Czasie Ultrona”. Natłok gwiazd nie sprawił, że mniej mi się ta komiksowa adaptacja podobała – wręcz przeciwnie - Iron Man, Kapitan Ameryka czy Hulk razem tworzą naprawdę zgraną i zabawną ekipę! A fabuła? Kto by tam na nią zwracał uwagę, najważniejsza jest dobra zabawa, a ta była na pewno! A jeśli chodzi o superbohaterów, to pojawiła się nowość w kinie – „Ant-Man”. Mały bohater, który korzysta ze swojej zwinności i umiejętności znikania. I chociaż nazwa może nie sprawia, że zaczynamy się bać, to Ant-Man naprawdę dokonuje na ekranie rzeczy wielkich. A film to udana – kolejna – ekranizacja komiksu! „Mad Max. Na drodze gniewu” kontynuował dobrą passę kina science-fiction w 2015 roku. Długo czekaliśmy na taki powrót i chociaż w filmie nie ma Mela Gibsona, to jest wszystko czego moglibyśmy oczekiwać – postapokaliptyczny świat, dziwni bohaterowie i wciągająca historia, plus oczywiście efekty, efekty, efekty!

Góra, Mars, Transylvania
„Everest” w kinie IMAX przewrócił mój świat do góry nogami. Świetne, efektowne kino, które pokazuje jak potężna jest natura, a człowiek naiwny. „Marsjanin” Ridley’a Scotta przeniósł mnie w kosmos i oderwał od szarej rzeczywistości w bardzo przyjemny i zabawny sposób, a Matt Damon powinien dostać Oscara za tę rolę! Powrócił też „Hotel Transylvania”. Potwory z tego hotelu są wciąż w formie i bawią mnie do łez. Muszę wspomnieć jeszcze o jednej animacji – „W głowie się nie mieści” – to ciepła i wzruszająca opowieść o znaczeniu emocji w naszym życiu i równowadze, jaką należy zachować między dobrymi a złymi doświadczeniami! Piękna i mądra animacja!



Uwaga agenci!
W tym roku pojawiło się kilka ciekawych produkcji o tzw. agentach. Był „Kingsman. Tajne służby” – ekranizacja komiksu z Colinem Firthem, „System” z Tomem Hardym, powrócił tez agent Ethan Hunt (seria i Cruise są wciąż w formie!) czy „Kryptonim UNCLE”, w którym się zakochałam! Guy Ritchie wrócił i to w jakim stylu! Do dzisiaj pamiętam scenę z winem, bagietką i włoską muzyką! Piękny, subtelny, szalenie zabawny pastisz kina szpiegowskiego (a jakie aktorstwo! Jaka reżyseria! Jaki montaż! Cudo!).

Gwiezdne Wojny

A pod koniec roku czekaliśmy już tylko na jedno – nowe Gwiezdne Wojny, ale chwilę przedtem była najnowsza część przygód najsłynniejszego agenta Jej Królewskiej Mości James’a Bonda – „Spectre”. Kolejna część przygód zadowoliła fanów serii, ale słyszało się wśród nich i głosy rozczarowania, a wg mnie Sam Mendes zrobił świetną robotę i stylowo zamknął pewien rozdział przygód o Bondzie. „Gwiezdne Wojny. Przebudzenie Moc” nie zawiodły! Historia przenosi nas do czasów z ostatniej części starej trylogii. Wraca tamten świat, tamta scenografia, znajomi bohaterowie – w tym wszystkim znowu jest moc, którą kochamy!



                                                                        Polskie KINO


Polskie kino w tym roku kilka razy mnie zachwyciło i zaskoczyło, ale też kilka razy mocno zdenerwowało. Zaczęło się od słabej kontynuacji pewnych „Wkręconych”  („Wkręceni 2”). Zabrakło Piotra Adamczyka, a Paweł Domagała, nawet jeśli występuje w dwóch postaciach, nie da rady udźwignąć całej produkcji. Pierwsze rozczarowanie szybko przesłonił ciekawy, chociaż nie do końca udany, dramat „Carte Blanche” z Andrzejem Chyrą. Krytycy mieli uwagi do tego obrazu, ale mnie ujął on za filmowe serce dość niebanalnym podejściem do tematu i intrygująca historią – opartą na prawdziwych wydarzeniach – nauczyciela, który powoli traci wzrok. 

Niedługo potem do kin wchodzi słynna „Hiszpanka”, której do tej pory nie oglądałam. Dzieło kontrowersyjne, które podzieliło krytyków, u mnie pozostaje nieocenione. Może kiedyś się odważę! 

Borys Lankosz pokazuje swój drugi film i znowu sukces! Adaptacja prozy Zygmunta Miłoszewskiego pt. „Ziarno prawdy” to solidna porcja napięcia i humoru (to drugie dzięki świetnym dialogom i świetnej roli Roberta Więckiewicza jako Teodora Szackiego). Plus przyjemne dla oka zdjęcia, dla ucha muzyka, a dla ducha niepokojący klimat. 

Na Walentynki do polskich kin trafiło „Warsaw by Night”. Historia napisana przez królową polskich seriali Ilonę Łepkowską miała być słodko-gorzką opowieścią o współczesnych kobietach – pomysł kuszący, wykonanie tylko na poły satysfakcjonujące. Momentami zbyt prosto i zbyt czytelnie, albo zbyt mało interesująco. Świetna Iza Kuna i Stanisława Celińska, reszta zbyt mdła. 

Dużym rozczarowaniem tego roku było też „Disco Polo” Macieja Bochniaka, które miało opisać i wytłumaczyć fenomen tego nurtu w polskiej muzyce. To miał być hit, biorąc pod uwagę pieniądze, jakie w ten projekt włożono! Były efekty, zabrakło historii. Szkoda. 

A potem przyszło „Body/Ciało” Małgorzaty Szumowskiej i zapomniałam o innych filmach. Cudowny, przywołujący na myśl Kieślowskiego poemat o bliskości, relacjach międzyludzkich, życiu i śmierci. Plus kolejna wielka rola Janusza Gajosa. 

Pod koniec roku rozbawił mnie „Król życia” i rzucający z rozkoszą korporację Robert Więckiewicz, a Figura i Janda rozczuliły w „Paniach Dulskich” Filipa Bajona. 

Taki był ten rok w polskim kinie, a biorąc pod uwagę Oscara dla „Idy” mogę śmiało przyznać, że bardzo udany!

Do zobaczenia w kinie! :)







wtorek, 29 grudnia 2015

Gwiezdne Wojny. Przebudzenie mocy


Pisałam Wam już, że specjalnie nie czekałam na najnowszą część gwiezdnej sagi, a mimo to, im bliżej premiery, poczułam lekkie dreszcze i emocje. 

Dopiero w czasie świąt udało mi się obejrzeć „Przebudzenie mocy” i jestem pod ogromnym wrażeniem tego, co zrobił J.J. Abrams. I nie mam tu na myśli fabuły, bo w dwóch miejscach zazgrzytały mi zęby (napisałabym to inaczej scenarzysto Abramsa!), a o prawie że rzeczywisty (namacalny i doświadczalny) powrót do tamtego świata. 

Bohaterowie oczywiście postarzeli się – Han Solo, księżniczka Leia, Luke Skywalker... ale ten ŚWIAT wciąż istnieje i wciąż ma się dobrze. To niesamowite, ale czułam jakbym cofnęła się w czasie. 

Abrams zafundował nam powrót do starego, dobrego kina science-fiction, w którym nie liczą się efekty specjalne, komputery czy fajerwerki, a plener, dobrze skonstruowani BOHATEROWIE (lub rozczulające robociki) i klimat. 

Od pierwszych minut „Przebudzenie mocy” wciąga, trzyma w napięciu i nie pozwala oderwać wzroku od ekranu. Chciałam wiedzieć, co za chwilę zrobią bohaterowie, co powie złośliwy i zabawny Han Solo i jak zachowa się mały, nowy robocik – chciałam niemalże wejść w ekran i dotknąć piasków pustyni, po której wędrowała Rey. 

Abrams zadbał o najmniejszy szczegół, co widać na pięknych zdjęciach, które ukazują dopracowaną scenografię. Nastrojowa muzyka i dobre aktorstwo dopełniają resztę, a na końcu, jak i na początku, jest mistrz – reżyser – on – to jego zasługa, że to wszystko się udało. 

Żałuję tyko dwóch zwrotów w akcji, które mnie nie przekonały, ale i tak uważam, że dzieło Abramsa to arcydzieło. Powtórzyć to, co zrobił i zapoczątkował kiedyś George Lucas, to prawie że misja niemożliwa, a jemu się udała. Zrobił to. Pokazał, że moc wciąż w tym jest. Ja to poczułam i znowu uwierzyłam w Gwiezdne Wojny... ciemną i jasną stronę mocy, wojowników Jedi i siłę umysłu. 

Czekam z  niecierpliwością na kolejne części, a tymczasem wybieram się drugi raz na seans „Przebudzenia mocy”.


Gwiezdne Wojny. Przebudzenie mocy
Reżyseria: J.J Abrams
Występują: Harrison Ford, Daisy Ridley, John Boyega
2'15''
DISNEY



sobota, 19 grudnia 2015

Zakład życia


Dawno, dawno temu... w odległej galaktyce żył sobie George Lucas i pracował nad filmem "Gwiezdne Wojny". Chciał zrobić dzieło kultowe, ale wg niego efekt, który osiągnął bardziej przypominał kreskówkę dla dzieci niż coś wiekopomnego. Był tak załamany efektem swojej pracy na planie "Gwiezdnych Wojen", że pojechał wyżalić się przyjacielowi, którym był... UWAGA... Steven Spielberg. Spielberg pracował akurat na planie "Bliskich spotkań trzeciego stopnia" i żeby pocieszyć przyjaciela zaproponował mu 2,5% zysków ze swojego filmu w zamian za 2,5% zysków z "Gwiezdnych Wojen". Lucas na to przystał. Zakład - przyjacielski, bo przyjacielski, został zawarty!

Podobno Lucas po przyjacielsku wciąż wypłaca Spielbergowi te 2,5%.

KURTYNA

piątek, 18 grudnia 2015

Gwiezdne Wojny - rewolucja, moc i kasety VHS


Nigdy nie byłam wielką fanką Gwiezdnych Wojen i nie czekałam tak jak wierni fani na ich najnowszą odsłonę, aczkolwiek im bliżej premiery, poczułam lekką ekscytację i drżenie w filmowym sercu. Uda się czy się nie uda? Abrams wyjdzie z tego starcia z legendą i kultem na tarczy czy z tarczą? Pierwsze zagraniczne recenzje są obiecujące, pochlebnie o nowym dziele J J Abramsa piszą „Variety” i pierwsi fani na Twiterze, którzy obejrzeli gwiezdny spektakl. Podobno Steven Spielberg razem z George’a Lucasem (siedzieli obok siebie) bili brawo po zakończeniu filmu! Ich reakcja mnie przekonuje!

To była rewolucja!
Moja przygoda z Gwiezdnymi Wojnami zaczęła się dobre kilkanaście lat temu, kiedy jeszcze wypożyczało się filmy na kasetach VHS z wypożyczalni kaset video. Tak, tak – były takie instytucje, dzięki nim i zaprzyjaźnionej gryfińskiej wypożyczalni obejrzałam najlepsze filmy mojego życia. „Piknik pod wiszącą skałą”, „Tajemnica morderstwa na Manhattanie” czy właśnie „Gwiezdne Wojny”. Pamiętam, że wypożyczyłam od razu trzy części (oczywiście mam na myśli te oryginalne, pierwsze GW wyreżyserowane przez George’a Lucasa i dwie następne części wyreżyserowane już przez dwóch innych reżyserów, którzy kontynuowali styl i wizję Lucasa). Usiadłam na podłodze przed moim niewielkim telewizorem i nie wstałam przez kilka kolejnych godzin – obejrzałam od razu wszystkie trzy części. Po prostu wciągnęła mnie ta historia, ten kosmiczny, zupełnie inny świat i odpłynęłam, znikając w czasoprzestrzeni. Nie wiem, gdzie byłam te kilka godzin, ale pamiętam, że zrobiło to na mnie ogromne wrażenie! „Gwiezdne Wojny” (potem z dodanym tytułem „Nowa nadzieja”). „Gwiezdne Wojny. Imperium kontratakuje” i „Gwiezdne Wojny. Powrót Jedi”. Nikt nie zrobił wcześniej niczego takiego. To była rewolucja – świat zwariował na punkcie Star Wars, na punkcie zwierzaków ze Star Wars, robota R2-D2 i Harissona Forda, który jako Han Solo uwodził i bawił – to wszystko razem było bosko perfekcyjne i nie z tego świata.

Moc przyciąga
Ciemna Strona Mocy i pieniądza kusi i w 1999 roku George Lucas zdecydował się na kontynuację gwiezdnej sagi i próbował opowiedzieć kinomanom o czasach sprzed wydarzeń w pierwszych GW, ale próba się niestety nie udała – to była gorzka pigułka do przełknięcia dla fanów GW i pewnie samego Lucasa. Był to bardzo niedobry film z Natalie Portman, Ewanem McGregorem, a nawet Liamem Neesonem. Mimo to powstały jeszcze dwie kontynuacje i fani musieli sobie z tym poradzić, dlatego gdy ktoś rzucił w przestrzeń informację, że JJ Abrams zabiera się za nowe Gwiezdne Wojny, świat filmu zadrżał w posadach.

Twórca
JJ Abrams zaczynał w serialach. Jest odpowiedzialny m.in. za reżyserię „Zagubionych” czy serialu „Biuro”. Dla mnie na mapie filmowej pojawił się dopiero w 2009 roku, gdy przywrócił do łask i do kina serialowego „Star Treka”, nadając mu nowy wyraz, humor i styl świetnego kina science-fiction. Gdzieś po drodze była „Mission Impossible III” z Tomkiem Cruisem, kolejny kinowy (równie dobry) „Star Trek” i nie można powiedzieć, żeby JJ Abrams zrobił dużo filmów, ale jak już robi, to jest to zazwyczaj kino nie z tej ziemi (pod względem gatunku i efektu).

Gwiezdne Wojny. Przebudzenie mocy?


Świat już widział. Polacy już widzieli, a ja jeszcze nie. Film trwa prawie dwie i pół godziny. Muzykę do niego stworzył oczywiście John Williams, a wyprodukowały go studia: Bad Robot, LucasFilm i Walt Disney. Zobaczycie w nim starych, dobrych znajomych, czyli Hana Solo (Ford) i księżniczkę Leię (Fisher), a także Luke’a Skywalkera (Hamill). Będą też nowi bohaterowie, a wśród nich Oscar Isaac, na którego występ czekam. Oczywiście nie mogę się też doczekać spotkania ze starym, dobrym Hanem Solo i jego futrzakiem! Zastanawiam się też, czy pojawi się mistrz Yoda?! Oczekiwania są ogromne, jak im sprostać? Każdy z nas ma swoją wizję tamtego świata i tamtych bohaterów, a to będzie wizja Abramsa – pamiętajcie o tym i Niech Moc Będzie z Wami!


Gwiezdne Wojny. Przebudzenie mocy
Reżyseria: JJ Abrams
DISNEY
2'15''



czwartek, 10 grudnia 2015

Nie czekam na Gwiezdne Wojny! O!


Zbliża się czas, który – nie ukrywam – bardzo lubię... i nie jest to związane z premierą najnowszej części Gwiezdnych Wojen! Chodzi o ŚWIĘTA, ŚWIĘTA I JESZCZE RAZ ŚWIĘTA. W telewizji „Kevin sam w domu”, na stole mnóstwo jedzenia, w głowie w końcu chwila wytchnienia. Wokół spokój i trochę wolnego czasu, by bezkarnie pooglądać świąteczne filmy (zmęczenie wywołane odpoczywaniem nie pozwala na nic innego). 

Gdy już objedzona siadam, a właściwie kładę się na kanapie, to najpierw bez patrzenia sięgam po „To właśnie miłość” i właśnie bez patrzenia trafiam na ten film od razu! 


Londyńczycy na chwilę przed świętami potrafią być boscy, zabawni, ironiczni, ale też ciepli i kochający! Uroczo napisane, inteligentnie wyśmiane, bosko zagrane, a do tego nie przekroczono granicy kiczu czy przesady – uwielbiam ten film i oglądam go przynajmniej raz do roku. Dla Hugh Granta, Colina Firtha, Emmy Thompson czy Alana Rickmana i całej oprawy (muzyka, montaż).

Drugą moją świąteczną propozycją na święta jest „Zły Mikołaj”, czyli Billy Bob Thornton zupełnie zmienia oblicze Świętego na rzecz pijaka i palacza, który nie lubi dzieci, ale lubi śnieżynki. Okazuje się, że Mikołaj może być ludzki, zabawny, złośliwy i seksowny! 


Dobre kino, które trochę szarpie wizerunek Świętych Mikołajów – i dobrze!  Trzecią moją propozycją są „Listy do M”, czyli polski odpowiednik obrazu „To właśnie miłość”. Nie patrzcie tylko na część drugą, bo „Listy do M 2” to stracona szansa na sequel. Ja zostaję więc przy „jedynce”, która miała wszystko to, co potrzebne: ciepło, ironię, niebanalność i urok. Ciekawi bohaterowie w dobrych rolach Adamczyka, Karolaka, Dygant na chwilę przed świętami szukali przyjaźni, miłości, swojego miejsca na ziemi w ten magiczny czas. 



Wspominam o tych filmach dlatego, że do kin trafił właśnie kolejny świąteczny obraz. 


„Kochajmy się od święta” na pierwszy rzut oka nie różni się od innych sobie podobnych produkcji. Oto rodzina Cooperów ma spotkać się jak co roku przy wigilijnym stole. Każdy z nas to zna. Rodzinna wigilia, spotkanie z dawno niewidzianymi wujkami, babciami, itp. Z tą różnicą, że Cooperowie nie za bardzo chcą się spotkać. Jest kilka powodów. Głowy rodu Cooperów (Keaton i Goodman) myślą o rozstaniu, ale jak tu powiedzieć dzieciom o takim pomyśle po 40 latach małżeństwa i to akurat w święta? Dzieci z kolei – syn i dwie córki - nie mogą ułożyć sobie życia. Jedna z córek nie umie zbudować relacji i na wigilię zaprasza przygodnie poznanego mężczyznę, druga nie ma kogo zaprosić, bo jest sama, a syn właśnie stracił pracę. Żadne z nich nie jest zadowolone ze swojego życia. Każde chciałoby wieść życie innej osoby – siostry czy brata, koleżanki czy kolegi. 

To historia rodzinna stara jak świat: wymuszone spotkanie przy świątecznym stole zamienia się w chwilę niosącą znaczenie i zamieniającą sztuczny uśmiech w prawdziwy, a pozory w szczerość. Czasami takie chwile są po to, byśmy docenili to, co mamy wokół siebie i często takie chwile mają miejsce właśnie przy świątecznym stole. 

„Kochajmy się od święta” to jednak wbrew pozorom bardzo smutny, wręcz momentami przygnębiający film! Pamiętajcie o tym, wybierając się na niego do kina. To film ku refleksji, ale na szczęście scenarzyści nie pozbawili go złośliwego, czarnego humoru, który buduje większość inteligentnych, pięknych scen w tym filmie! A co do samej konstrukcji – nie jest to może najlepszy obraz o świętach, ale ma swoje mocne momenty i sceny komediowe, w trakcie których śmiałam się w głos! 


To kino na pewno niebanalne, trochę za długie i miejscami może zbyt romantyczne i przewidywalne, ale też ciepłe i mądre, więc summa summarum wychodzi na plus. Po wyjściu z kina długo zastanawiałam się, dlaczego Oni umieją robić takie filmy, a my nie??? Nawet jeśli ten film ma swoje wady, to chcę, żeby takie filmy powstawały w Polsce. W czym tkwi jego siła? W scenariuszu, dialogach, aktorstwie i reżyserii? Czy to za dużo dla nas? Nie sądzę, bo pokazały to „Listy do M”.

Kochajmy się od święta
Reżyseria: Jessie Nelson
Występują: Diane Keaton, John Goodman i inni.
1'40''
Monolith Films


PS Wesołych Świąt!





"Like a łesssternnn!"


Kto dzisiaj robi westerny?, oprócz szalonego Tarantino? Prawie nikt, a John Maclean się odważył i zrobił western z samym Michaelem Fassbenderem w roli głównej! 

„Slow West” to historia 17-latka, który wyrusza w podróż swojego życia, by odnaleźć ukochaną. Po drodze trafia na lekko nieokrzesanego Silasa (Fassbender), który proponuje mu bezpieczeństwo i dostarczenie na miejsce, w zamian za pieniądze. A czasy są niepewne i ludzie interesowni. Indianie strzelają, a inni biali okradają i zabijają – bez patrzenia, kto swój, a kto nie. Młody nie ma wyjścia i przyjmuje usługi starszego. I tak idą razem przez westernowe bezdroża, gadając o życiu i podśpiewując przy ognisku. Sielanka? Tylko momentami. Na każdym kroku bowiem trafiają się bandy łowców głów, którzy szukają nazwisk z plakatu „wanted dead or alive” (znacie to z każdego westernu) i zaskakująco na jednym z nich jest dziewczyna młodego bohatera (miłość jednak jest ślepa i bezwarunkowa, co będzie miało swoje konsekwencje!). 


Byłam bardzo ciekawa tego filmu i mam mieszane uczucia. Krytycy wychwalają ten obraz pod niebiosa, a ja uważam, że jest to zwyczajny, solidnie zrobiony film, który niestety w Polsce nikogo nie zainteresuje. Wchodzi do kin po cichu, bez głośnej reklamy, jakby nawet sam dystrybutor nie wierzył w jego sukces. Oczywiście twórcy filmu zachowali cechy gatunku, jakim jest western - widać tu dbałość o szczegół, a to sprawia, że przyjemnie patrzy się na wędrowanie Fassbendera w westernowym kostiumie i na wierzchowcu (tylko, jaki w tym cel poza samą przyjemnością?). 

Michael Fassbender jest jak zwykle genialny, czy to w roli Makbeta, czy w westernie. Technicznie „Slow West” spełnia wszelkie normy dobrego kina, problem jest z samą historyjką – momentami zaczyna po prostu nużyć! Doświadczony po przejściach i żółtodziób idealista – duet stary jak świat, który bawi, ale widziałam go już tyle razy, że kolejny jest tylko powtórką z rozrywki (nie wzbudził we mnie większych emocji niestety). Dobrze, że są zabawne, momentami zabarwione czarnym humorem, dialogi – w nich oparcie, nadzieja i ratunek każdego kinomana. Reszta to Fassbender i westernowa – typowo – końcówka. 



Historia ciekawa, ale nic specjalnego! „Slow West” to podróż inicjacyjna młodego bohatera, a dla starszego tylko albo aż przedłużenie życia i próba naprawienia może starych błędów?! Jak na takie zagraniczne recenzje, spodziewałam się o wiele więcej!

Slow West
Reżyseria: John Maclean
Występują: Michael Fassbender, Kodi Smit-McPhee
1'24''
M2 Films


PS W tym temacie zdecydowanie wolę Tarantino. A już niedługo...




poniedziałek, 7 grudnia 2015

"Czerwony pająk" jak "Czerwony smok"?


Zło fascynuje, prowokuje, nęci i intryguje. Każdy z nas, choć tego nie przyzna, czasami chciałby przejść się uliczką ciemnej strony mocy i poczuć, jak to jest być po prostu złym. Bez tłumaczeń i powodów. Tak po prostu. Skoro zaprzeczacie i kręcicie w tej chwili głową, to dlaczego tak chętnie oglądamy filmy o seryjnych mordercach? „Milczenie owiec”, „Zodiak”, itp. Zło dobrze się sprzedaje i dobrze wygląda przed kamerą – tego nie możecie zaprzeczyć!

Zło samo w sobie jest jednak przejawem chorego umysłu i zaburzeniem, które trudno zrozumieć i jeszcze trudniej wytłumaczyć. Inspiracją do powstania historii „Czerwonego pająka” była sprawa seryjnego mordercy z Krakowa – Karola Kota. Akcja filmu Marcina Koszałki zaczyna się w wesołym miasteczku. Tam przyjeżdża Karol, niby jest taki jak reszta, ale uważnie obserwuje wszystko, co dzieje się wokół. Gdy zabawa się kończy, w mroku zostają zwłoki. Było morderstwo, jest i świadek. Ale Karol nie idzie na policję, nie krzyczy, nie jest przerażony – jest zafascynowany przypadkowym odkryciem. Chora fascynacja zamieni się w dziwną relację między mordercą a studentem. 


W „Czerwonym pająku” nie chodzi o to, kto zabił, bo to wiemy od początku. Nie chodzi też reżyserowi o to, by tłumaczyć, dlaczego zabił – bo tego też się nie dowiecie, chodziło raczej o zarysowanie relacji dwóch socjopatów i nie wiem, czy to do końca się udało. Niestety film pod względem dramaturgicznym trochę nudzi. Brakuje napięcia między bohaterami, mimo że klimat tworzą genialne zdjęcia. Jest więc nastrój, ale gdzieś momentami umykają emocje. Koszałka to jednak przede wszystkim operator i to widać! 

Technicznie „Czerwony pająk” stoi na najwyższym poziomie. Każdy kadr jest dopracowany (zimne, brudne zdjęcia tworzą niesamowity klimat). W każdym zadbano o scenografią i najmniejszy szczegół. Aktorzy teoretycznie zrobili swoje – Woronowicz jest świetny, tak samo jak początkujący Filip Pławiak. Problem tkwi w scenariuszu. Za mało wiemy, za dużo musimy się domyślać, przez co wkrada się nuda i jest czas, by zerknąć na zegarek – niestety. Nie po to w końcu idziemy do kina, by domyślać się fabuły, zamierzeń i myśli bohaterów. Owszem, są filmy, które kadrami, gestami i zachowaniem opisują swoją historię, ale "Czerwony pająk" do nich nie należy. Tutaj należało coś powiedzieć - coś więcej.

Mimo wszystko polecam, bo zdjęcia hipnotyzują, szkoda, że tylko one!


Czerwony pająk
Reżyseria: Marcin Koszałka
Występują: Adam Woronowicz, Filip Pławiak, Julia Kijowska
1'35''
KINO ŚWIAT


sobota, 28 listopada 2015

Jak ja nie lubię, jak mi ktoś każe czekać na drugą część pierwszej części ostatniej części, czyli Igrzyska śmierci się skończyły! Uff!


Już przy okazji Harry’ego Pottera miałam problem z filmem zamykającym całą serię adaptacji książek J. K. Rowling, który podzielony został na 2 części. Nie przepadam za tego typu formą wyciągania kasy od kinomanów! Jak już kupuję bilet i siadam w fotelu kinowym, to oczekuję filmowej, skończonej historii, a nie urywka lub połowy, który każe mi czekać na ciąg dalszy co najmniej rok – złość mnie wtedy bierze ogromna i to eufemizm! 

Tak samo postąpili twórcy z ostatnią częścią „Igrzysk śmierci”, których pierwowzór – książka – wcale nie jest aż tak obszerny, żeby robić z niego od razu dwa filmy! Ale twórcy się uparli, żeby wyciągnąć z ubezwłasnowolnionego Kosogłosa jak najwięcej pieniędzy i tak powstał najpierw film „Igrzyska śmierci. Kosogłos, cz. 1”, a teraz do kin trafiła część 2. 

Część pierwszą tej ostatniej części(!) widziałam rok temu, więc nie pamiętałam z niej zbyt wiele. Co gorliwsi dziennikarze pewnie przypomnieli sobie ją dzień przed pokazem, ale ja tego nie zrobiłam (bo czy można tego wymagać od widza, by zapoznał się z poprzednimi częściami?!). Myślałam, że rozpoznanie będzie szybkie i bezbolesne - co, jak i dlaczego, a przede wszystkim kto i z kim? I mniej więcej takie było, bo głównych bohaterów poznałam (na szczęście), ale główni bohaterowie wspominają o innych, których  nie mogłam sobie przypomnieć (nie jest to jednak aż tak znaczące dla przebiegu fabuły, ale trochę mnie denerwowało). Gorsze jest to, że bohaterowie jak już zaczynają, to nie przestają mówić. Nie ma akcji, jest gadanie! 

I tak się toczy „Kosogłos, cz. 2”: chodzą i gadają, gadają i chodzą, a akcji jak na lekarstwo. Klimat co prawda wciąż jest, ale wciągającej fabuły brak. Rozwleczona książka nie zniosła aż tak naciągniętej gumki i film zwyczajnie nudzi. Zerkałam co rusz na zegarek, bo cierpliwość widza wystawiona jest na naprawdę ciężką próbę – po godzinie filmu zaczyna się cokolwiek dziać! 

Dobrze, że wrócili (chociaż na chwilę) ulubieni i sprawdzeni: Phillip Seymour Hoffman, Woody Harrelson, Donald Sutherland, Elisabeth Banks – oni tam naprawdę grają. Jennifer Lawrence, chociaż jest dobrą aktorką, to w tej ostatniej części nie dostała zbyt wiele do zagrania. I gdzie jest czarny humor, który był w pierwszej i drugiej część?! Wszystko zagrane zostało na tak poważnej nucie, że aż strach odetchnąć! Mam wrażenie, że największym mankamentem tego filmu był reżyser, który niestety źle wykonał swoją pracę i to widać na każdym kroku – aktorzy się snują, dialogów nie czują, a napięcia nie ma! Szkoda, bo pierwsza i druga część „Igrzysk śmierci” bardzo mi się podobały – miały klimat, oryginalną, ciekawą historię i świetne efekty specjalne. Do całej efektownej otoczki, czyli strojów i wizji świata w Panem, dochodziło też świetne aktorstwo (Harrelson i Banks bawili, a Lawrence dobrze cierpiała za miliony). Plus niezapomniany Hoffman jako kreator wizerunku rewolucji i cały wątek, w którym oglądaliśmy jak Katniss niczym polityk wdzięczy się do zdjęć, plakatów, ludzi i nagrywa propagandowe filmiki. Jest tego trochę i w ostatniej części, ale bardzo mało! 

Jestem kinomaniaczką i recenzentką filmową, nie jest mi trudno rozstrzygnąć, co jest właściwsze – zarobić większą kasę, czy zrobić dobry film, zawsze postawię na to drugie! A jak przy okazji uda się też zarobić, to sukces o niebo lepiej smakuje, ale zawsze podstawą musi być dobry produkt, który sprzedajemy… milionom ludzi na całym świecie, a to zobowiązuje. W tym wypadku niestety, stawiając na ilość, zapomniano o jakości. „Igrzyska śmierci. Kosogłos, cz. 2” to niestety strasznie nudne kino, które tylko momentami podrywa widza z fotela, przypominając dobre dwie pierwsze części, ale przede wszystkim niestety męczy. Jeszcze na obronę bezbronnego Kosołgosa dodam, że nigdy nie przepadałam za tą serią, więc może nie jest to po prostu film dla mnie. Są na świecie osoby (chociaż trudno mi  w to uwierzyć), które nie lubią James’a Bonda, jestem i ja – nie przepadam za Katniss i „Igrzyskami śmierci”.


"Igrzyska śmierci. Kosogłos, cz. 2"
Reżyseria: Francis Lawrence
Występują: Jennifer Lawrence, Liam Hemsworth, Woody Harrelson
2'25''
FORUM FILM



sobota, 14 listopada 2015

Kolejny list do św. Mikołaja... ześlij nam dużo widzów!


Moją reakcję na to, co widziałam w kinie na seansie drugiej części "Listów do M", można porównać do połączenia kpiącej minki Macieja Zakościelnego ze zdjęcia powyżej z dużymi oczami sarny robionymi na tym samym zdjęciu przez Martę Żmudę dwóch nazwisk (drugiego nie pamiętam).

"Listy do M" powracają, czyli robimy powtórkę przeboju sprzed lat, ale zmieniamy reżysera, dorzucamy gwiazdy i nie mamy pomysłu na historię, więc mieszamy trochę telenowelowych dramatów i liczymy (kasę i widownię) - może się uda.

Cóż - nie udał się ten świąteczny powrót. Dlaczego?

Nie będę opisywała Wam fabuły, bo zdradziłabym Wam WSZYSTKO, a o nowych wątkach lepiej nie wspominać.

1. Scenariusz
Pierwsza część miała jeszcze jakąś historię (i podkreślę, że bardzo mi się ona podobała, jak i cały film "Listy do M."). Druga jej po prostu nie ma, a co ma? Przegląd bohaterów, współczesnych celebrytów. Jak w wideoklipie migają nam przed oczami... Maciej Stuhr, Małgorzata Kożuchowska, Roma Gąsiorowska, Maciej Zakościelny, wspomniana Marta Żmuda, Paweł - dawno niewidziany w kinie - Małaszyński, Wojciech Malajkat czy Tomasz Karolak. Nie mogę powiedzieć, że bez ładu i składu, ale bez pomysłu na powiedzenie czegoś sensownego i czegoś ciekawego o bohaterach, których już PRZECIEŻ dobrze znamy. Nie twierdzę, że to łatwe, ale chyba po to robi się drugą część?!

"Powtórki z dobrze znanej rozrywki" bywają miłe, ale są szalenie trudną sztuką, by tym samym tematem na nowo zaciekawić widza, zaintrygować, wzruszyć i poruszyć, wstrząsnąć. Nie udało się to twórcom "Listów do M 2".

2. Reżyseria i aktorstwo
Aktorzy robią co chcą, tak jakby reżysera na planie nie było, a według listy płac był i to Maciej Dejczer, twórca "Bandyty", ale też serialu "Magda M". Scenariusz to jedno, ale aktorstwo w tym filmie to nierówna walka... Piotr Adamczyk to dobry aktor i w porównaniu z nim Pan Zakościelny wypada niestety bardzo jak bohater bajki "Pinokio" - każdy chciałby być aktorem, tak jak Pinokio chciał być chłopcem, ale nie każdy jest.

Całą aktorską sytuację ratuje Tomasz Karolak, który w roli Złego Mikołaja Mela sprawdza się zawodowo - nie sądziłam, że to kiedyś powiem! To On ratuje cały ten film! Gdyby można było, to pewnie montażysta w każdej minucie filmu wpasowałby wątek z Mikołajem, ale może w takim razie rozsądniej byłoby po prostu zrobić film właśnie o nim, miast wyciągać z szafy wszystkich, których mamy.

Zaskakująco najlepsze role w tym filmie grają debiutanci, np chłopczyk grający syna Mikołaja Mela. Są naturalni, grają bez maniery i naprawdę wierzą w to, co mówią. Reszta jest niestety sztywnym, papierowym banerem reklamowym, do którego przyczepili się wszyscy sponsorzy filmu - a jest ich trochę.

3. Product placement, czyli ZARABIAMY!
Najlepiej obsadzony w tej historii jest PRODUCT PLACEMENT, czyli sklepy, zakupy i JEDNO warszawskie centrum handlowe, bo przecież wszyscy przed świętami spędzają swój czas w centrum handlowym. To tam w wigilię znajdą... owieczkę, która prowadzi do serca dziewczyny, wypiją kawę z ukochaną, zrozumieją kogo kochają i zaczną w końcu zmieniać swoje życie :)

"Dwójce" niestety brakuje trafnych, inteligentnych i śmiesznych dialogów, ciepłego klimatu świąt i ich niebanalnej oprawy. Nic tu już nie zaskakuje, wszystko jest na siłę, a romantyzm upadł, by wznieść się na poziom grającego na trąbce pod oknem ukochanej Macieja Zakościelnego - to dopiero upadek!


ALE...

Ale nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej... jak wspomniałam wcześniej, sytuację ratuje wzruszający i ciepły wątek Złego Mikołaja i jego synka. Piotr Adamczyk, Agnieszka Dygant, Wojciech Malajkat, Maciej Stuhr - chociaż mało ICH, wciąż błyszczą w tym filmie pełnym gwiazd, tylko tak jakby słabiej niż w pierwszej części.

"Listy do M. 2" mają swoje dobre "momenty", ale są one zaledwie garstką tych, które tak mnie bawiły i wzruszały w "jedynce". Szkoda też, że niektórzy aktorzy, jak Piotr Głowacki czy Marcin Perchuć, dostali role, które nie pozwoliły im pokazać swoich aktorskich możliwości, a główne role grają aktorzy z seriali, na których może przyjemnie się patrzy, ale ciężko się ich słucha.

Są oczywiście w tym filmie też popularne piosenki, rytmy, które próbują nas porwać i starają się wypełnić braki fabularne - momentami skutecznie. Jest ładna Warszawa (chociaż wolę tę z "11 minut" czy serialu "Pakt" od tej cukierkowej), są wirujące na wietrze płatki śniegu, gdy potrzebny jest klimat, są też wątki bardzo melodramatyczne, które mają sprawić, że się wzruszymy. I to wszystko momentami działa, ale nie ma w tym uroku i jest wymuszone, a tego nie lubię - poczułam się oszukana.

PS I jeszcze jedno, są w tym filmie pewne nielogiczności, które odbierają mu wiarygodność... np. w pewnej słynnej warszawskiej kawiarni siedzi bohaterka filmu grana przez Agnieszkę Dygant i podchodzi do niej kelner... mimo że dobrze wiem - ja i reszta warszawiaków, że w tej kawiarni zawsze jest samoobsługa??? Nie wspominam już o bohaterach drugiego planu, którzy w jednej sekundzie biegną w jedną stronę, a potem nagle się wracają, bez powodu??? Albo taka sytuacja... śnieg na dworze... temperatura pewnie w okolicy 0, a bohaterowie siedzą na ławce w ogrodzie tylko z kocem???

Twórcy filmu piszą kolejne "listy do Mikołaja" o dużą liczbę widzów, a ja Was proszę - lepiej wydajcie te pieniądze na prezenty, kawę czy seans "Steve'a Jobsa"!


Listy do M 2
Reżyseria: Maciej Dejczer
Występują: Maciej Stuhr, Piotr Adamczyk, Tomasz Karolak i inni...
2'00''
KINO ŚWIAT

czwartek, 5 listopada 2015

Bond zatoczył koło, ale powróci!


Premiera "Spectre" za nami. Za nami też 9 lat pewnej całości, Bondowskiej serii pod znakiem przede wszystkim Daniela Craiga, mrocznej strony James'a Bonda i poniekąd Sama Mendesa (dwa ostatnie filmy).

Po dość ironicznym i lekko niepoważnym Bondzie, jakiego grał Pierce Brosnan, Daniel Craig dał agentowi Jej Królewskiej Mości nie tylko nową twarz, ale i nowy charakter. To był nowy początek, ale kolejne rozdanie, bo James Bond jest z nami już od 1962 roku, kiedy w Bonda wcielił się po raz pierwszy Sean Connery. Craiga z nim łączy błękitna toń oczu i charyzma.

Nie ma już co ukrywać, "Spectre", 24. film z cyklu o Bondzie, jest mocnym i udanym zakończeniem tej bondoweskiej serii, Mendes pięknie ją dopełnia, nie zapominając o poprzednich.

2006. Casino Royale.
Młody, przystojny, wkurzony Daniel Craig w roli James'a - nieprzedstawiającego się, bo ma to gdzieś - Bonda magnetyzował i wręcz rozwalał ekran. Martini odeszło na chwilę w cień, ustępując miejsca piwu Heineken, a James wtedy zaczynał karierę agenta. Niesprawny, trochę jak dziecko we mgle, uczył się pilnie, jak zostać agentem.

Pamiętam, że pytano mnie wtedy, czy ten Bond to przypadkiem nie błąd? Wybór Daniela Craiga swego czasu wydawał się mocno kontrowersyjny, chociażby z tego względu, że jest urok nie jest oczywisty! Minęło 9 lat odkąd Bondem, idolem popkultury, jest Daniel Craig. I co? I świetnie sobie poradził! Ci którzy wtedy kręcili nosami, pewnie dzisiaj pierwsi kupili bilet na premierę "Spectre". Z drugiej strony Ci, których nie przekonał, pewnie pozostali nieprzekonani. Mnie jako Bond uwiódł - stylem, czarem, charyzmą, luzem i nieoczywistym urokiem.

W Casino Royale ostatni raz jak do tej pory zobaczyłam kobietę godną Bonda, silną i piękną. Vesper w wykonaniu Evy Green elektryzowała. Niestety skończyła śmiercią tragiczną, jak większość kobiet agenta 007. Każda nowa nie mogła się z nią równać, nic dziwnego, że to w niej Bond naprawdę się zakochał, a przynajmniej tak twierdził.

2008. Quantum of Solace
Najsłabszy z całej serii. Nielogiczny i chaotyczny, a zrobił go mój ukochany Marc Forster ("Marzyciel).

2012. Skyfall
Przyjemny powrót do klimatu rodem z "Casino Royale", ale jednak inaczej. Za sterem Mendes, a Bond nabiera klasy i nawiązuje do tradycji (np. po skoku do pociągu uroczo poprawia mankiety). Uznany za zmarłego dużo pije i nawet zapuszcza brodę i zastanawia się, czy nie zrezygnować z tej słabo opłacalnej profesji, ale już za chwilę z gracją rozwala kilku nieprzyjemnych typków - nie tak łatwo odpuścić. PRZEPIĘKNE zdjęcia, piosenka Adele z czołówki i Javier Bardem. To było warte każdych pieniędzy. Mendes uwiódł i nie zawiódł.


2015. Spectre
Czuję, że to ostatni film z Danielem Craigiem.

Drugi film Sama Mendesa o James'ie Bondzie to idealne zwieńczenie serii z Danielem Craigiem. Mendes pod względem wizualnym jest konsekwentny, zdjęcia wciąż mają tu duże znaczenie - kadry są dopracowane w każdym calu, najmniejszy detal ma znaczenie. Czasami nie wiedziałam na czym skupić wzrok. Zdjęcia są zjawiskowe, tak samo jak stroje Bonda czy samochody, którymi jeździ, do tego w tej ostatniej części Mendes pozwolił sobie pomrugać oczkiem do widza, i to nie raz. Pojawił się czarny humor, a tym samym dystans do postaci Bonda i samej konwencji. Fabuła jest taka jak zawsze, ale spójna i ciekawa, ale wciąż pozostaje tłem do tego, co robi na ekranie James Bond - ściga, uwodzi, pije, zabija. Craig jak zwykle daje z siebie wszystko i wygląda nieziemsko w skrojonych na miarę garniturach. Christoph Waltz jako antybohater jest przerażająco spokojny i w tym tkwi jego siła, nie szarżuje, nie krzyczy, po prostu świetnie gra!

Dwie małe wady "Spectre" wg mnie: leciutko za długie zakończenie i aktorka, która zagrała dziewczynę Bonda - w ogóle mnie do siebie nie przekonała! Ale czym byłby Bond bez kilku wad, blizn po kulach i odłamkach w sercu...

Mendes wspomina i łączy fabułą "Spectre" wydarzenia z "Casino Royale", "Quantum of Solace" i "Skyfall", a koniec jest początkiem... pewnie nowej serii. I znowu będą spekulacje i wątpliwości.

Kim będzie nowy Bond. James Bond?

Ale na razie jest jeszcze "Spectre". Cieszmy się nim.


Spectre
Reżyseria: Sam Mendes
Występują: Daniel Craig, Christoph Waltz, Ralph Fiennes
FORUM FILM POLAND
2'28''

poniedziałek, 2 listopada 2015

Perfekcyjny Steve Jobs



Steve Jobs niezmiennie kojarzy mi się z firmą Apple i chyba tak już zostanie. Wynalazca pierwszego komputera osobistego, twórca firmy Apple i stwórca pierwszego Maca był niezwykłym wizjonerem! Niektórzy nazywali go Bogiem, sam pewnie też tak o sobie myślał. Był megalomanem, męczącym perfekcjonistą i osobą, z którą trudno się współpracowało. Wymyślił, oprócz popularnego Maca, iPoda, iPhone'a, iPada. Za takie zasługi ludzkość powinna mu wybaczyć, i pewnie wybaczyła, ale nie rodzina czy bliscy, których traktował paskudnie.

Polecam Wam biografię "Steve Jobsa" napisaną przez Waltera Isaacsona, którą Jobs pobłogosławił - z niej dowiecie się prawdy o Jobsie. Resztę powie Wam film Danny'ego Boyle "Steve Jobs", który już niedługo trafi do naszych kin. 

Boyle w swoim filmie skupił się na zawodowej ścieżce kariery Steve'a Jobsa, dorzucając ważny wątek z córką. Nie ma raka, nie ma narkotyków, jest za to człowiek, którego bardzo dobrze poznajemy - poprzez wydawałoby się prozaiczne rozmowy z najbliższymi czy współpracownikami. Tak wiele i tak niewiele, ale tak łatwo można było to zepsuć. Boyle tego nie zepsuł, stworzył dzieło godne osoby, o której mówi. Myślę, że Jobbs po seansie tego filmu wstałby z fotela i zacząłby klaskać.

Od jakiegoś czasu jestem zafascynowana postacią twórcy Maca. Tym, co wynalazł. Jego nieprzeciętnym umysłem w połączeniu z trudnym charakterem. Boyle'a też to zainteresowało, bo właśnie to nam pokazał.

Człowieka, w którym żył demon. Demon zwany Perfekcją, który nie chciał pójść na żaden kompromis, wciąż sięgając po więcej i więcej.

To, co stworzyli razem Fassbender, Jobs i Boyle, można naprawdę nazwać sztuką. Ten obraz elektryzuje i wbija w fotel! Jest piękny i brzydki zarazem, dosadny i delikatny... myślę, że powalczy o Oscary!

Historii Wam nie opowiem, bo znacie ją z książki i z życia, najciekawszy jest tutaj sposób opowiadania, a to najlepiej zobaczyć w kinie.

"Steve Jobs" to perfekcja w filmowym wydaniu, na którą składają się inteligentne, zabawne dialogi, świetna rola Fassbendera (kochamy tego Pana) i nietypowa kreacja Kate Winslet (zwróćcie na nią uwagę!), piękne zdjęcia i mistrzowski montaż, a przede wszystkim scenariusz Aarona Sorkina (wcześniej ten Pan napisał historie do "Moneyball" i "The Social Network").

Co więcej?
Napięcie, które rośnie z każdą minutą, mimo że nikt nie strzela, ani nie ucieka.
I precyzja: wszystko w tym filmie ma swoje miejsce i czas, oraz funkcję.

Kilka lat temu mieliśmy już próbę filmowej opowieści o Jobsie. Bardzo nieudaną, więc zapomnijmy o niej. Wtedy w Jobsa wcielił się Ashton Kutcher. Teraz na ekranie mamy Fassbendera, który po prostu stał się Jobsem!

Cudowne, przejmujące, dosadne i trafiające w punkt kino!
Bardzo polecam.


Steve Jobs
Reżyseria: Danny Boyle
Występują: Michael Fassbender, Kate Winslet
UIP
02'02''

piątek, 30 października 2015

Lance Armstrong wg Stephena Frearsa - bohater czy oszust?


Lance Armstrong był legendą za życia i za życia został potępiony. Przyznał się do przyjmowania dopingu, mimo że nikt mu nigdy tego nie udowodnił, i mimo że większość wtedy brała.

Historia jego życia jest fascynująca i oczywiście zasługuje na film, ale niestety nie na ten, który zrobił Stephen Frears.

Podstawą filmu "Strategia mistrza" jest książka Davida Walsha "Oszustwo niedoskonałe. Jak zdemaskowałem Lance'a Armstronga" i to niestety widać w każdym fragmencie filmu.

To nie jest opowieść o człowieka, a raczej próba potwierdzenia tezy, którą postawił w swojej książce dziennikarz, a reżyser wziął ją za jedyną i niepodważalną prawdę - że Armstrong to kłamca i oszust, który w perfidny sposób oszukał swoich fanów i system.

Oczywiście to jest PRAWDA (wiemy to z TV), ale można ją pokazać na kilka sposobów. Np. pokazując, że zanim Armstrong zaczął "brać" wygrał kilka startów, a tego w filmie nie ma. Pokazując, że nie był chłopakiem znikąd, który nagle wygrywa, bo zaczął "brać", tylko ciężko pracował na to, co osiągnął. W filmie za to mamy jeden wyścig, rak (też trochę po macoszemu pokazany) i szybki powrót do zdrowia, a potem już wygrywanie na dopingu w stylu mocno rock'and'roll'owym.

Reżyser, tudzież scenarzysta, bardzo skrótowo potraktowali ważne momenty z życia gwiazdy kolarstwa, pędząc przez lata i wydarzenia, skupiając się na oskarżeniu Armstronga przez Davida Walsha, ale i w tym względzie twórcy są niekonsekwentni, bo o dopingu też dowiadujemy się niewiele z tego filmu.

Szkoda, że Freaers nie mówi nic o tym, jakim kolarzem był Armstrong, jakim mężem, ojcem, jak przeżywał chorobę. To oczywiście kilka aspektów z jego życia, którym można było się dokładniej przyjrzeć. Materiał był chociażby w książce, którą napisał sam Lance Armstrong.

"Strategia mistrza" bardzo mnie rozczarowała, bo technicznie nie jest to zły film, a Ben Foster w roli Armstronga jest bardzo dobry. Szkoda tego tematu na taki poszatkowany, nieuporządkowany film, w którym zabrakło emocji i człowieka. Tak, jak brzmi oryginalny tytuł, ten film to "Program".

Szkoda.


Strategia mistrza
Reżyseria: Stephen Frears
Występują: BenFoster
Monolith Films
1'43''

poniedziałek, 26 października 2015

Transylvania Story


Stara zasada Hollywood mówi, że jak coś się sprzedało raz, to trzeba się starać, żeby sprzedało się raz drugi, a nawet czasami trzeci czy czwarty. 

„Hotel Transylwania” wszedł do kin w 2012 roku, i oprócz świetnych recenzji krytyków, zdobył też sympatię dzieciaków (raczej tych większych), a także ich rodziców. Inteligentna, szalenie zabawna i świetna pod względem technicznym opowieść o Draculi, który wraz ze swoją córką prowadzi hotel, była naprawdę odświeżająca i przyjemnie inna. 

Wiadomo, że, tak jak w filmie, w animacji było już prawie wszystko, ale Dracula, który stara się komercyjnie wynajmować hotel? Tego chyba jeszcze nie. I chociaż klientami hotelu w Transylwanii są mumie, wilkołaki i inne potworki, to jest to całkiem sympatyczna ferajna. Nie ma się czego bać - naprawdę! Ja pobyt w tym szalonym hotelu wspominam bardzo miło. 

W 2012 roku problemem w „Hotelu Transylwania” była zakochana w zwykłym śmiertelniku córka nastolatka. Ojciec Dracula latał jak szalony po hotelu, próbując wybić córce z głowy wg niego nieudacznika-śmiertelnika. Śmiech słychać było na każdym seansie „Hotelu…”. Troskliwemu ojcu nie udało się zmienić zdania córki i musiał przyjąć chłopaka do rodziny, ale twórcom filmu wszystko się udało i przyszedł czas na drugą część. 

W 2015 roku do kin wchodzi „Hotel Transylwania 2” a państwo młodzi spodziewają się dziecka. Tak! Dracula będzie dziadkiem! W hotelu poruszenie i niepewność, bo wnuk musi być przecież wampirem, a nie tylko zwykłym chłopcem. 
Po jakimś czasie od urodzenia wszystkie znaki na niebie i ziemi świadczą o tym, że wnuk jest jednak zwykłym chłopcem. Dracula nie może tego przeżyć, a gdy młodzi rodzice wyjeżdżają na mały urlop, dziadek postanawia „zrobić” z wnuczka prawdziwego wampira. Razem z kumplami z hotelu wybierają się w podróż do miejsca, gdzie Dracula kiedyś uczył się bycia wampirem, skakania, latania, straszenia, itp. Ale czasy się zmieniają. Skocznia, której Dracula kiedyś używał do nauki latania, dzisiaj stoi do rozbiórki i straszy. Zmieniły się standardy bezpieczeństwa, a raczej niebezpieczeństwa. Dracula jest przerażony, ale postanawia działać, a wnuk jest zauroczony wszystkim tym, co widzi, co nie zmienia faktu, że wciąż nie pije krwi i nie umie latać (ale uświadom to dumnemu dziadkowi?!). 

Kocham „Hotel Transylwania”! Za piękną animację! Inteligentny humor! I zabawę: konwencją, bohaterami horrorów i odnośnikami do współczesności! Scena, gdy Dracula długimi paznokciami próbuje wystukać coś na najnowszym telefonie komórkowym ubawiła mnie do łez. 

Polecam ten film wszystkim, bez wyjątku! I tylko proszę rodziców o rozwagę: dopasujcie wiek i możliwości Waszych dzieci, to tego, co będzie się działo na ekranie.

Hotel Transylwania 2
Reżyseria: Genndy Tartakovsky
Występują: Dracula, mumia i inne stworki.
UIP
1'29''


niedziela, 25 października 2015

Boston, gang "Winter Hill" i Johnny Depp


Zło fascynuje, przyciąga, intryguje… scenarzystów, reżyserów, widzów. Niedawno mieliśmy w kinach opowieść o braciach Kray z Londynu, a teraz wyruszamy do Bostonu, by poznać historię James’a „Whitey” Bulgera. Działał w latach 70’ i 80’, kierując gangiem „Winter Hill”. W 1994 roku uciekł z Bostonu i ukrywał się przez 17 lat. Został złapany w 2011, ale dopiero w 2013 sąd oficjalnie skazał go na podwójne dożywocie za 11 morderstw (a to pewnie tylko wierzchołek góry lodowej). 

„Pakt z diabłem” to historia najlepszych lat z przestępczej działalności Bulgera, w trakcie których budował swoje imperium i współpracował z agentem FBI (kumplem z dzielnicy i dzieciństwa). W tym samym momencie jego brat zajmuje się polityką i startuje w wyborach. Przy jednym stole spotykają się bezwzględny morderca i skuteczny polityk. Obaj są dobrze znani w Bostonie. 

Pomysł, żeby opowiedzieć historię życia Bulgera nie jest nowy, zrobił to już Scorsese w „Infiltracji”, i to zdecydowanie lepiej. Mimo wszystko „Pakt z diabłem” jest solidnym kinem akcji, któremu nie można zarzucić braków technicznych. Film konsekwentnie trzyma w napięciu, a kilka ostrych scen może przyprawić Was o mocniejsze bicie serca. Nie mam zastrzeżeń do samej historii. 
Trochę szkoda, że przecharakteryzowano Deppa. Zupełnie nie rozumiem tych szkieł kontaktowych i dziwnej fryzury, która sprawiła, że wyglądał trochę jak zjawa zza światów, a nie normalny człowiek. Zdecydowanie wystarczyłaby jego gra aktorska.

Trochę zabrakło mi w tej filmowej biografii ludzkiej twarzy Bulgera, a jestem pewna, że przy żonie, synku zdejmował tytułową czarną maskę. Reżyser niby wprowadza i pokazuje nam żonę i syna, ale na krótko i na chłodno. A gdzie seks, czułości??, w końcu Whitey był też człowiekiem.

„Pakt z diabłem” to bardzo zimna relacja z życia Bulgera, ale sprawnie zrealizowana. Film Scotta przyjemnie się ogląda, co nie zmienia faktu, że jego dzieło to przeciętny obraz o gangsterach. Nic wielkiego! Good job – jak mawia klasyk, ale to wszystko. Jest krwawo, mocno, Depp gra naprawdę dobrze, a drugi plan mu dorównuje. Po wyjściu z kina nie miałam poczucia straconego czasu, ale czułam, że mogło być lepiej. 

Najbardziej przeszkadzała mi charakteryzacja Deppa! Nie wierzę, że amerykańscy widzowie nie uwierzyliby w tę opowieść, gdyby Depp był po prostu sobą, grającym tylko Bulgera?!


Pakt z diabłem
Reżyseria: Scott Cooper
Występują: Johnny Depp i inni.
WARNER BROS.
02'02''