niedziela, 21 czerwca 2015

Odrzucił rolę Hana Solo w "Gwiezdnych wojnach"!



Pamiętny w tańcu z „Zapachu kobiety” i jako syn ojca nowojorskiej mafii w „Ojcu chrzestnym”. Bezkompromisowy policjant w „Gorączce” i bezwzględny prezes międzynarodowej korporacji w „Adwokacie diabła”. Charyzmatyczny, utalentowany i pracowity. Rzadko trafiały mu się złe role, złe scenariusze i złe filmy, ale trafiały się (z sentymentu nie będziemy wspominać). 75-letni Al Pacino powraca do kina w dwóch podobnych do siebie rolach. W „Idolu” zagrał starzejącego się muzyka rockowego, który postanawia zmienić swoje życie. W „Manglehorn” wciela się w postać samotnego dziwaka, byłego skazańca, który co dzień mierzy się z przeszłością i tym, co zrobił. Te role mnie rozczuliły i skłoniły do sentymentalnej podróży w przeszłość, gdy zmarszczek było mniej, włosów więcej, a fanki nie zjadały tyle cukru…

Urodził się w Nowym Jorku, co ciekawe jego dziadkowe przyjechali do USA z Włoch, Pacino jest więc pół Włochem pół Amerykaninem. Jego kariera rozbłysła w chwili, gdy Francis Ford Copolla wybrał go do roli Michaela w „Ojcu Chrzestnym" (wygrał min. z Robertem Redfordem, Warrenem Beatty czy nieznanym jeszcze Robertem De Niro!). W opowieści o klanie rodu Corleone Pacino zagrał syna Vito Corleone, mafijnego przywódcy. Cały film, tak jak i kreacje aktorskie w nim, przeszły do historii kina. Marlon Brando stworzył genialną kreację ojca rodziny Corleone, a przed Pacino otworzyły się drzwi do sławy, wielkich ról i zawodowej stabilizacji. Rola Michaela Corleone przyniosła mu też nominację do Oscara, którego jednak zdobył dopiero w 1992 roku za rolę niewidomego w filmie "Zapach kobiety". Po dziś dzień scena tańca z tego obrazu sprawia, że się wzruszam. Magiczne tango, przepiękna muzyka i mocne znaczenie tej sceny. 


Jeszcze zanim przyszedł Oscar Pacino skrzętnie wybierał role, ale lata '80 to seria nieudanych filmów, m.in. "Człowiek z blizną" (po prostu pasował do szajki złych chłopców), ale też dwie kolejne części "Ojca Chrzestnego". Nieudane projekty sprawiły, że Pacino na chwilę pożegnał się z kinem i wrócił do teatru, gdzie występował przez 4 lata. Pojawił się też w serialu, gdzie zagrał homoseksualistę Roy'a - za tę rolę zdobył nagrodę Złotego Globu. "Anioły w Ameryce" - dzisiaj już kultowe - po raz pierwszy zaistniały dla szerokiej publiczności na Broadway'u, na polski grunt zaadaptował je jako trzeci Krzysztof Warlikowski, korzystając z talentu swoich najlepszych aktorów: m.in. Macieja Stuhra, Andrzeja Chyry czy Magdaleny Cieleckiej. Zew kina był jednak silny i Al Pacino wrócił na duży ekran w "Życiu Carlita", "Donnie Brasco" czy pamiętnej „Gorączce”. W tym ostatnim doszło do historycznego spotkania dwóch ówcześnie najsłynniejszych aktorów kina akcji Pacino & De Niro. WSZYSCY na to czekali, tak jak i ja, siedząc przed telewizorem, wtedy jeszcze kineskopowym, czekałam na film w ramach kina nocnego (a mój tata obowiązkowo nagrywał "Gorączkę" na video z reklamami!). De Niro i Pacino niesamowicie wyglądali razem - mają w filmie tylko jedną scenę wspólną i to ona tak elektryzowała kinomanów na całym świecie, łącznie ze mną i całą moją rodziną! Tam była chemia! 

Pacino swego czasu odrzucił rolę Hana Solo w "Gwiezdnych wojnach", kapitana Willarda w "Czasie Apokalipsy" czy pana Edwarda w "Pretty Woman", a nawet Teda Kramera w słynnej "Sprawie Kramerów". Cóż, czas nie pokazał, czy były to dobre wybory. Filmy zdobyły publiczność i zyski, ale Pacino zyskał taką samą, jak i nie większą publiczność i bez nich. 


Jednym z moich ulubionych filmów Pacino jest „Adwokat diabła” – ciekawa wariacja na temat istnienia Boga i szatana w naszym życiu. W tym wypadku Pacino zagrał diabła wcielonego, który szefuje wielkiej międzynarodowej korporacji. Ten film ma niezwykły klimat, który od pierwszych minut podskórnie wywołuje napięcie, niepokój... i ma młodego Keanu Revessa i Charlize Theron... 

A potem dla mnie było dłuuugo długo nic, a teraz do kin wchodzą dwa filmy z Pacino, w których gra podobną rolę… starszego mężczyzny, któremu nie wszystko w życiu wyszło. 

I...? 

I te filmy są w porządku, ale bez rewelacji, bez fajerwerków, ot dobrze zrobiona robota, czasami przewidywalna bardziej, czasami mniej. 


"Idol" to opowieść o Dannym Collinsie, starzejącym się muzyku, który odcina kupony od dawnej kariery. W dzień swoich kolejnych urodzin postanawia coś zmienić w swoim życiu i jedzie na spotkanie z nigdy nie widzianym synem. Wiem, co myślicie, że znacie już zakończenie. Pewnie w 80% tak, ale mimo wszystko "Idola" się bardzo przyjemnie ogląda, bo to ciepła, mądra opowieść o tym, jak można próbować naprawić przegrane życie. To takie typowe amerykańskie kino rodzinne, które powtarza trochę do znudzenia, że ważna jest rodzina, a nie kasa i kariera, ale w tym samym filmie też zaznacza, że bez kasy to nie ma opieki, bezpieczeństwa i szkoły dla wnuczki Collinsa chorej na ADHD, więc??? Taka mała niekonsekwencja. Ale może się czepiam, bo w sumie "idol" to sympatyczne kino, które przypomina o tym, co warto wiedzieć, a że po raz kolejny ze starym Pacino!?
Idol
Reżyseria: Dan Fogelman
Występują: Al Pacino, Annette Bening
1'46''
Monolith Films



"Manglehorn" to film bardzo smutny, smutniejszy od "Idola". Spotykamy się w nim z samotnym ślusarzem z kotem, który żałuje swojego życia... dzień za dniem - nie wiem, czy nie co dzień bardziej. Przeszłość jest jak cień, nie pozwala mu znaleźć ukojenia - ciąży i doskwiera (tak jak utracona wielka miłość, do której wciąż wysyła listy). Manglehorn odcina się od świata i jest dla niego szorstki i obcesowy. Skupia swoją uwagę i uczucia tylko na wnuczce i wspomnianym kocie. Podobnie jak w "Idolu" bohater grany przez Pacino ma szansę na nową miłość i na poprawienie relacji z synem, ale czy to się uda? W tym filmie inaczej niż w "Idolu" bardzo ważna jest forma. Ten dramat to formalne zjawisko, senne wyobrażenie, zmysłowa refleksja. Operator bawi się kadrami, w których każdy znajdzie coś dla siebie, a pozornie nic nie znaczące sceny mogą nabrać znaczenia, jeśli tylko wytęży się wzrok. Eksperymentuje się też w tym filmie w materii montażu i muzyki, ale to musicie sami zobaczyć i poczuć - dla mnie było to ciekawe doznanie. 

Lubię takie impresje filmowe z dobrą główną rolą, a Pacino rzeczywiście jest świetny (tylko do tego się już przyzwyczaiłam). Mam tylko wrażenie, że takie filmy robione są sobie a muzom - bo nikogo więcej poza mną, fanami Pacino i kilkoma krytykami ten film niestety nie zainteresuje, a jak już, to może zwyczajnie znudzić. Trzeba mieć cierpliwość do "Manglehorna".



Manglehorn
Reżyseria: David Gordon Green
Występują: Al Pacino, Holly Hunter
1'37''
Gutek Film

czwartek, 11 czerwca 2015

"Agentka" Melissa McCarthy


W sumie najśmieszniejszy w całej "Agentce" jest plakat promujący film, na którym Melissa McCarthy... podobno jest, a nie wygląda! Wygląda trochę bardziej jak mamuśka Sylwestra Stallone z filmu "Stój, bo mamuśka strzela". Sami popatrzcie...























O co chodzi? Przecież to wcale nie jest Melissa!, a wszystko wina magików od poprawiania rzeczywistości w komputerze. A teraz już bez uszczypliwości - początek "Agentki" naprawdę daje nadzieję na dobre kino - a miało być bez uszczypliwości...?!

Główną bohaterką tej komedii kryminalnej, która podszywa się ironicznie pod James'a Bonda, jest Susan. Kobieta 40-letnia, bezdzietna, cierpiąca na samotność i brak satysfakcji z pracy. Siedzi za biurkiem i wspiera agentów w akcji, dokładniej jednego w ciele Jude'a Law. Atrakcyjny chociaż lekko narcystyczny agencik rozpali jej serce, ale szybko ostudzi zapał w prezencie dając plastikowe ciacho na szyję?! No cóż - świat nie jest idealny, nawet ten pełen agentów.

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie wypadek... kończący akcję, którą prowadzi Susan. Kobieta z poczuciem winy to silna broń, w to wyposażona Susan porzuca wygodny fotel przy komputerze i staje do walki w obronie ojczyzny lub żeby coś tam odpokutować... i nie przeszkodzi jej w tym nawet bardzo przeszkadzający w każdej akcji agent nr 2 - Jason Statham.

Jak tylko Susan zmienia tożsamość, ubranie, włosy i miejsce zamieszkania, to film zmienia dynamikę - co tam się wyprawia! Jest wszystko... jazda na motorze, lot samolotem, rzucanie ciałem o ciało, podteksty różne, nóż, rzyganie, itp, a początek zapowiadał taką miłą, złośliwą, angielską komedię.


"Agentka" jest bardzo nierówna, bo momentami śmiałam się do łez, głównie za sprawą pary Law & McCarthy, a kiedy indziej ziewałam ze znudzenia obserwując kolejne zmiany stron (to kto teraz jest agentem i czyjego wywiadu?! ja czy ty?!) plus wg mnie nieudana bardzo rola Jasona S "transportera".

Film twórcy "Gorącego towaru" śmieje się z filmów o agentach, zachowując mimo wszystko miejsce na powagę i element wzruszenia, bo życie nie raz zostanie komuś uratowane. Balansowanie na granicy komedii i tragedii musi być wyczerpujące, a napisanie w tym tonie całego scenariusza wymaga precyzji i talentu. Niektóre żarty były zbyt proste, niektóre nie pasowały, ale większość jednak bawi. Najlepszy jest początek, im dalej ku końcowi jest coraz słabiej."Agentka" na pewno miała potencjał.

Melissa w roli Susan jest urocza, prawdziwa, kiedy potrzeba nawet ciepła, ale głównie ironiczna i przerażona - i to kupuję. Reszta, czyli całe tło, cały czas próbuje się do niej dostosować - z różnym skutkiem.

Kolejna rola Melissy - rewelacja! Ubóstwiam ją! Po prostu dla niej warto!

Agentka
Reżyseria: Paul Feig
Występują: Melissa McCarthy, Jude Law, Jason Statham
IMPERIAL CINEPIX
120 min.

wtorek, 9 czerwca 2015

Mad Max vs. Mad Max


To niesamowite, że George Miller potrafił powtórzyć to, co zrobił w 1979 roku w 2015! Sposób pokazania świata (wizję stworzoną w wyobraźni przełożoną na język kina), dopasowanie do niego muzyki, a przede wszystkim to, w jaki sposób portretuje sceny pościgów samochodowych (sekwencja ujęć plus idealny montaż) - i zrobił to tak jakby ten czas nie miał znaczenia, chociaż ma, bo to widać po efektach specjalnych, innej kolorystyce obrazu i innej muzyce, ale dla mnie jakby się zatrzymał, bo oglądając "Mad Max. Na drodze gniewu" trochę czułam jakbym cofała się w czasie.


Głównym bohaterem kultowego filmu z lat 70’ jest Max – policjant, który na drodze ma ksywę „przechwytywacz”. W domu romantyczny mąż i czuły ojciec, a na drodze bezwzględny stróż prawa w Mieście Słońca, gdzie tak naprawdę panuje anarchia a policjanci nie różnią się od tych, których łapią – wszyscy łamią prawo. Max ma dość swojej pracy, jest wypalony, chce odpocząć. Odejście na emeryturę wydaje się najlepszym rozwiązaniem, ale zdarza się wypadek i przez Maxa przypadkowo ginie członek gangu motocyklowego, a tego reszta grupy nie może wybaczyć. „Mad Max. Na drodze gniewu” to kontynuacja losów Maxa (Mela Gibsona zastąpił uroczo mruczący Tom Hardy), który powraca na duży ekran po 30 latach od trzeciej części starej trylogii. 

I jaki jest ten powrót?

Niezwykły, sentymentalny - i to tyle jeśli chodzi o półtony, bo reszta mocno wbija w fotel. Najnowszy "Mad Max" to po prostu ostra jazda bez trzymanki w wesołym miasteczku. Kino drogi, które nie da ci odpocząć ani na sekundę. Miller trzyma się swojej konwencji, pokazując nam w swoim najnowszym filmie postapokaliptyczną przyszłość, w której na Ziemi brak wody i ropy, a wszystko pogrążone jest w pyle pustynnym i krwi, która wzmacnia półżywych. Dostajemy osobiste zaproszenie w dziką podróż przez futurystyczną pustynię, po której snują się bohaterowie - szalone jednostki zagubione w swoim dziwnym świecie, gdzie nie istnieje coś takiego jak rozwaga, prawo, litość. Tam rządzi przemoc i zemsta. Jeden mężczyzna, nazywany wiecznym, ma dostęp do wody, zieleni i żywności. Kawałek Ziemi, którym zarządza to wysoka skała, z której czasami puszcza poddanym wodę. Do Krainy Wiecznego trafia pod przymusem Max i zostaje dawcą dla półżywego, razem z nim ruszając na wyprawę, której przewodzi bogini Furiosa (mocna i charakterna Charlize Theron – i to w sumie ona jest główną bohaterką tego filmu, mimo tego, że moje oczy wciąż szukały Szalonego Maxa).
 
Miller świetnie czuje kamerę i wie, co chce pokazać. Dynamiczna kamera, precyzyjny montaż i futurystyczna scenografia sprawiły, że w 1979 roku do kina wkroczyła nowa jakość w postaci postapokaliptycznego kina science-fiction, a dzisiaj wciąż jest to jeden z atrybutów dobrego kina science-fiction.

W „Mad Max’ie” zawsze bardzo ważna była wizja, muzyka (mocne brzmienia), a także wykreowany świat, w którym każdy jest trochę szalony i trochę dziwaczny. Wszyscy jeżdżą wielkimi autami albo motocyklami, a starsze babcie strzelają z wielkich strzelb. Wszystko dzieje się bardzo szybko, bo jesteśmy na drodze, pędzimy przez świat, który stracił punkt odniesienia, a naokoło jest prawie pusto, jakby bez życia, które uciekło.  




W jednym i drugim filmie nigdy nie chodziło o fabułę, której jakoś specjalnie twórcy nigdy nie poświęcali zbyt wiele uwagi. Najważniejsze zawsze były pościgi, walki, popisy kaskaderskie i dynamiczne ujęcia, a w tle ostra muzyka - to zawsze było, jest i w "Mad Max. Na drodze gniewu".


Mad Max (1979)
Reżyseria: George Miller
Występują: Mel Gibson
105 min.

Przed pójściem do kina przypomniałam sobie film z 1979 roku i muszę przyznać, że wciąż świetnie mi się to oglądało, zwłaszcza sekwencje pościgów, a w nich perfekcyjny montaż, sekwencje ujęć i początkowy pościg – to wszystko pozostaje genialne, ale bohaterowie, fabuła, dialogi i niektóre sceny wyglądają trochę tekturowo. "Mad Max" nie przetrwał próby czasu, chociaż jego klimat wciąż się pamięta. 

Z kolei najnowszy "Mad Max" nieźle... jak to mówią teraz: "ryje czachę"... jakby powiedział jeden z bohaterów, ale dla mnie te 2 godziny to jednak za dużo wrażeń w postaci efektów i dynamicznych ujęć... oczy trochę potem bolały, ale i tak nie żałuje - niczego, zwłaszcza ukochanego Hardy'ego mruczącego... mrrr.



Mad Max. Na drodze gniewu
Reżyseria: George Miller
Występują: Tom Hardy, Charlize Theron
120 min.
WARNER BROS