czwartek, 31 grudnia 2015

Dzikość, inteligencja, perfekcja, czyli jakie filmy z 2015 TRZEBA zapamiętać!


Początek roku to zawsze dobre filmowe otwarcie w kinach, a w 2015 było to otwarcie mocne i z przytupem. „Dzikie historie” z Argentyny porwały mnie, uniosły i wypluły – byłam porażona i onieśmielona, bo ten film pokazuje jak bardzo jesteśmy wkurzeni na siebie i na cały świat! Piękne, inteligentne i diabelnie zabawne kino.

Muzyka, teatr, perwersja
Perfekcyjny „Whiplash” sprawił, że po raz kolejny zakochałam się w muzyce i nauczycielu muzyki, mimo że wymagał liczenia (Simmons jest w tej roli genialny!). Film opowiada o młodym muzyku, który chce być najlepszy i trafia do najlepszego nauczyciela, ale czy to na pewno odpowiednia droga? To film o życiu, muzyce i jeszcze raz o życiu! 
Oscarowy „Birdman” to opowieść o aktorze, który próbuje wrócić na scenę tworząc sztukę teatralną (w tej roli szalony Michael Keaton). Majstersztyk pod względem zdjęć i scenariusza. Aktorzy zrobili to, co chciał reżyser geniusz (Inarritu), a film olśnił nie tylko mnie, ale także krytyków i całą resztę! To magiczny i bardzo prawdziwy film pokazujący, jak bardzo próbujemy pozostawić na tym świecie nasz ślad! Czasami aż za bardzo, nie mając świadomości jak wiele od nas nie zależy. „50 twarzy Grey’a” miały zgorszyć i zaskoczyć, ale nie pokazały w zasadzie nic – poza tym, że zbudowały napięcie i oczekiwanie na coś, czego nie było.

Umysł – twardy dysk
Moim odkrycie i zaskoczeniem w tym roku był film „Głosy”. Opowieść o nie do końca zdrowym na umyśle chłopaku (w tej roli w różowym stroju Ryan Reynolds), który rozmawia sam ze sobą i nie tylko! Zaskoczyła mnie ta niebanalna i bardzo zabawna historia – reżyserka miała odwagę, to trzeba jej przyznać, tak jak i Reynolds występujący w tym filmie w różowym! Ciekawe, inne kino dla każdego. A jeśli jesteśmy przy wyobraźni i kreowaniu rzeczywistości, to nie mogę nie wspomnieć o dwóch hitach science-fiction minionego roku – oba bardzo udane, czyli „Chappie” i „Ex-Machinie”. Oba obrazy opowiadają o sztucznej inteligencji i konsekwencji zabawy człowieka w Boga. Od strony wizualnej świetnie zrobione, od strony fabularnej przerażające i fascynujące.



Inny świat
Latem do kin trafili Avengersi w „Czasie Ultrona”. Natłok gwiazd nie sprawił, że mniej mi się ta komiksowa adaptacja podobała – wręcz przeciwnie - Iron Man, Kapitan Ameryka czy Hulk razem tworzą naprawdę zgraną i zabawną ekipę! A fabuła? Kto by tam na nią zwracał uwagę, najważniejsza jest dobra zabawa, a ta była na pewno! A jeśli chodzi o superbohaterów, to pojawiła się nowość w kinie – „Ant-Man”. Mały bohater, który korzysta ze swojej zwinności i umiejętności znikania. I chociaż nazwa może nie sprawia, że zaczynamy się bać, to Ant-Man naprawdę dokonuje na ekranie rzeczy wielkich. A film to udana – kolejna – ekranizacja komiksu! „Mad Max. Na drodze gniewu” kontynuował dobrą passę kina science-fiction w 2015 roku. Długo czekaliśmy na taki powrót i chociaż w filmie nie ma Mela Gibsona, to jest wszystko czego moglibyśmy oczekiwać – postapokaliptyczny świat, dziwni bohaterowie i wciągająca historia, plus oczywiście efekty, efekty, efekty!

Góra, Mars, Transylvania
„Everest” w kinie IMAX przewrócił mój świat do góry nogami. Świetne, efektowne kino, które pokazuje jak potężna jest natura, a człowiek naiwny. „Marsjanin” Ridley’a Scotta przeniósł mnie w kosmos i oderwał od szarej rzeczywistości w bardzo przyjemny i zabawny sposób, a Matt Damon powinien dostać Oscara za tę rolę! Powrócił też „Hotel Transylvania”. Potwory z tego hotelu są wciąż w formie i bawią mnie do łez. Muszę wspomnieć jeszcze o jednej animacji – „W głowie się nie mieści” – to ciepła i wzruszająca opowieść o znaczeniu emocji w naszym życiu i równowadze, jaką należy zachować między dobrymi a złymi doświadczeniami! Piękna i mądra animacja!



Uwaga agenci!
W tym roku pojawiło się kilka ciekawych produkcji o tzw. agentach. Był „Kingsman. Tajne służby” – ekranizacja komiksu z Colinem Firthem, „System” z Tomem Hardym, powrócił tez agent Ethan Hunt (seria i Cruise są wciąż w formie!) czy „Kryptonim UNCLE”, w którym się zakochałam! Guy Ritchie wrócił i to w jakim stylu! Do dzisiaj pamiętam scenę z winem, bagietką i włoską muzyką! Piękny, subtelny, szalenie zabawny pastisz kina szpiegowskiego (a jakie aktorstwo! Jaka reżyseria! Jaki montaż! Cudo!).

Gwiezdne Wojny

A pod koniec roku czekaliśmy już tylko na jedno – nowe Gwiezdne Wojny, ale chwilę przedtem była najnowsza część przygód najsłynniejszego agenta Jej Królewskiej Mości James’a Bonda – „Spectre”. Kolejna część przygód zadowoliła fanów serii, ale słyszało się wśród nich i głosy rozczarowania, a wg mnie Sam Mendes zrobił świetną robotę i stylowo zamknął pewien rozdział przygód o Bondzie. „Gwiezdne Wojny. Przebudzenie Moc” nie zawiodły! Historia przenosi nas do czasów z ostatniej części starej trylogii. Wraca tamten świat, tamta scenografia, znajomi bohaterowie – w tym wszystkim znowu jest moc, którą kochamy!



                                                                        Polskie KINO


Polskie kino w tym roku kilka razy mnie zachwyciło i zaskoczyło, ale też kilka razy mocno zdenerwowało. Zaczęło się od słabej kontynuacji pewnych „Wkręconych”  („Wkręceni 2”). Zabrakło Piotra Adamczyka, a Paweł Domagała, nawet jeśli występuje w dwóch postaciach, nie da rady udźwignąć całej produkcji. Pierwsze rozczarowanie szybko przesłonił ciekawy, chociaż nie do końca udany, dramat „Carte Blanche” z Andrzejem Chyrą. Krytycy mieli uwagi do tego obrazu, ale mnie ujął on za filmowe serce dość niebanalnym podejściem do tematu i intrygująca historią – opartą na prawdziwych wydarzeniach – nauczyciela, który powoli traci wzrok. 

Niedługo potem do kin wchodzi słynna „Hiszpanka”, której do tej pory nie oglądałam. Dzieło kontrowersyjne, które podzieliło krytyków, u mnie pozostaje nieocenione. Może kiedyś się odważę! 

Borys Lankosz pokazuje swój drugi film i znowu sukces! Adaptacja prozy Zygmunta Miłoszewskiego pt. „Ziarno prawdy” to solidna porcja napięcia i humoru (to drugie dzięki świetnym dialogom i świetnej roli Roberta Więckiewicza jako Teodora Szackiego). Plus przyjemne dla oka zdjęcia, dla ucha muzyka, a dla ducha niepokojący klimat. 

Na Walentynki do polskich kin trafiło „Warsaw by Night”. Historia napisana przez królową polskich seriali Ilonę Łepkowską miała być słodko-gorzką opowieścią o współczesnych kobietach – pomysł kuszący, wykonanie tylko na poły satysfakcjonujące. Momentami zbyt prosto i zbyt czytelnie, albo zbyt mało interesująco. Świetna Iza Kuna i Stanisława Celińska, reszta zbyt mdła. 

Dużym rozczarowaniem tego roku było też „Disco Polo” Macieja Bochniaka, które miało opisać i wytłumaczyć fenomen tego nurtu w polskiej muzyce. To miał być hit, biorąc pod uwagę pieniądze, jakie w ten projekt włożono! Były efekty, zabrakło historii. Szkoda. 

A potem przyszło „Body/Ciało” Małgorzaty Szumowskiej i zapomniałam o innych filmach. Cudowny, przywołujący na myśl Kieślowskiego poemat o bliskości, relacjach międzyludzkich, życiu i śmierci. Plus kolejna wielka rola Janusza Gajosa. 

Pod koniec roku rozbawił mnie „Król życia” i rzucający z rozkoszą korporację Robert Więckiewicz, a Figura i Janda rozczuliły w „Paniach Dulskich” Filipa Bajona. 

Taki był ten rok w polskim kinie, a biorąc pod uwagę Oscara dla „Idy” mogę śmiało przyznać, że bardzo udany!

Do zobaczenia w kinie! :)







wtorek, 29 grudnia 2015

Gwiezdne Wojny. Przebudzenie mocy


Pisałam Wam już, że specjalnie nie czekałam na najnowszą część gwiezdnej sagi, a mimo to, im bliżej premiery, poczułam lekkie dreszcze i emocje. 

Dopiero w czasie świąt udało mi się obejrzeć „Przebudzenie mocy” i jestem pod ogromnym wrażeniem tego, co zrobił J.J. Abrams. I nie mam tu na myśli fabuły, bo w dwóch miejscach zazgrzytały mi zęby (napisałabym to inaczej scenarzysto Abramsa!), a o prawie że rzeczywisty (namacalny i doświadczalny) powrót do tamtego świata. 

Bohaterowie oczywiście postarzeli się – Han Solo, księżniczka Leia, Luke Skywalker... ale ten ŚWIAT wciąż istnieje i wciąż ma się dobrze. To niesamowite, ale czułam jakbym cofnęła się w czasie. 

Abrams zafundował nam powrót do starego, dobrego kina science-fiction, w którym nie liczą się efekty specjalne, komputery czy fajerwerki, a plener, dobrze skonstruowani BOHATEROWIE (lub rozczulające robociki) i klimat. 

Od pierwszych minut „Przebudzenie mocy” wciąga, trzyma w napięciu i nie pozwala oderwać wzroku od ekranu. Chciałam wiedzieć, co za chwilę zrobią bohaterowie, co powie złośliwy i zabawny Han Solo i jak zachowa się mały, nowy robocik – chciałam niemalże wejść w ekran i dotknąć piasków pustyni, po której wędrowała Rey. 

Abrams zadbał o najmniejszy szczegół, co widać na pięknych zdjęciach, które ukazują dopracowaną scenografię. Nastrojowa muzyka i dobre aktorstwo dopełniają resztę, a na końcu, jak i na początku, jest mistrz – reżyser – on – to jego zasługa, że to wszystko się udało. 

Żałuję tyko dwóch zwrotów w akcji, które mnie nie przekonały, ale i tak uważam, że dzieło Abramsa to arcydzieło. Powtórzyć to, co zrobił i zapoczątkował kiedyś George Lucas, to prawie że misja niemożliwa, a jemu się udała. Zrobił to. Pokazał, że moc wciąż w tym jest. Ja to poczułam i znowu uwierzyłam w Gwiezdne Wojny... ciemną i jasną stronę mocy, wojowników Jedi i siłę umysłu. 

Czekam z  niecierpliwością na kolejne części, a tymczasem wybieram się drugi raz na seans „Przebudzenia mocy”.


Gwiezdne Wojny. Przebudzenie mocy
Reżyseria: J.J Abrams
Występują: Harrison Ford, Daisy Ridley, John Boyega
2'15''
DISNEY



sobota, 19 grudnia 2015

Zakład życia


Dawno, dawno temu... w odległej galaktyce żył sobie George Lucas i pracował nad filmem "Gwiezdne Wojny". Chciał zrobić dzieło kultowe, ale wg niego efekt, który osiągnął bardziej przypominał kreskówkę dla dzieci niż coś wiekopomnego. Był tak załamany efektem swojej pracy na planie "Gwiezdnych Wojen", że pojechał wyżalić się przyjacielowi, którym był... UWAGA... Steven Spielberg. Spielberg pracował akurat na planie "Bliskich spotkań trzeciego stopnia" i żeby pocieszyć przyjaciela zaproponował mu 2,5% zysków ze swojego filmu w zamian za 2,5% zysków z "Gwiezdnych Wojen". Lucas na to przystał. Zakład - przyjacielski, bo przyjacielski, został zawarty!

Podobno Lucas po przyjacielsku wciąż wypłaca Spielbergowi te 2,5%.

KURTYNA

piątek, 18 grudnia 2015

Gwiezdne Wojny - rewolucja, moc i kasety VHS


Nigdy nie byłam wielką fanką Gwiezdnych Wojen i nie czekałam tak jak wierni fani na ich najnowszą odsłonę, aczkolwiek im bliżej premiery, poczułam lekką ekscytację i drżenie w filmowym sercu. Uda się czy się nie uda? Abrams wyjdzie z tego starcia z legendą i kultem na tarczy czy z tarczą? Pierwsze zagraniczne recenzje są obiecujące, pochlebnie o nowym dziele J J Abramsa piszą „Variety” i pierwsi fani na Twiterze, którzy obejrzeli gwiezdny spektakl. Podobno Steven Spielberg razem z George’a Lucasem (siedzieli obok siebie) bili brawo po zakończeniu filmu! Ich reakcja mnie przekonuje!

To była rewolucja!
Moja przygoda z Gwiezdnymi Wojnami zaczęła się dobre kilkanaście lat temu, kiedy jeszcze wypożyczało się filmy na kasetach VHS z wypożyczalni kaset video. Tak, tak – były takie instytucje, dzięki nim i zaprzyjaźnionej gryfińskiej wypożyczalni obejrzałam najlepsze filmy mojego życia. „Piknik pod wiszącą skałą”, „Tajemnica morderstwa na Manhattanie” czy właśnie „Gwiezdne Wojny”. Pamiętam, że wypożyczyłam od razu trzy części (oczywiście mam na myśli te oryginalne, pierwsze GW wyreżyserowane przez George’a Lucasa i dwie następne części wyreżyserowane już przez dwóch innych reżyserów, którzy kontynuowali styl i wizję Lucasa). Usiadłam na podłodze przed moim niewielkim telewizorem i nie wstałam przez kilka kolejnych godzin – obejrzałam od razu wszystkie trzy części. Po prostu wciągnęła mnie ta historia, ten kosmiczny, zupełnie inny świat i odpłynęłam, znikając w czasoprzestrzeni. Nie wiem, gdzie byłam te kilka godzin, ale pamiętam, że zrobiło to na mnie ogromne wrażenie! „Gwiezdne Wojny” (potem z dodanym tytułem „Nowa nadzieja”). „Gwiezdne Wojny. Imperium kontratakuje” i „Gwiezdne Wojny. Powrót Jedi”. Nikt nie zrobił wcześniej niczego takiego. To była rewolucja – świat zwariował na punkcie Star Wars, na punkcie zwierzaków ze Star Wars, robota R2-D2 i Harissona Forda, który jako Han Solo uwodził i bawił – to wszystko razem było bosko perfekcyjne i nie z tego świata.

Moc przyciąga
Ciemna Strona Mocy i pieniądza kusi i w 1999 roku George Lucas zdecydował się na kontynuację gwiezdnej sagi i próbował opowiedzieć kinomanom o czasach sprzed wydarzeń w pierwszych GW, ale próba się niestety nie udała – to była gorzka pigułka do przełknięcia dla fanów GW i pewnie samego Lucasa. Był to bardzo niedobry film z Natalie Portman, Ewanem McGregorem, a nawet Liamem Neesonem. Mimo to powstały jeszcze dwie kontynuacje i fani musieli sobie z tym poradzić, dlatego gdy ktoś rzucił w przestrzeń informację, że JJ Abrams zabiera się za nowe Gwiezdne Wojny, świat filmu zadrżał w posadach.

Twórca
JJ Abrams zaczynał w serialach. Jest odpowiedzialny m.in. za reżyserię „Zagubionych” czy serialu „Biuro”. Dla mnie na mapie filmowej pojawił się dopiero w 2009 roku, gdy przywrócił do łask i do kina serialowego „Star Treka”, nadając mu nowy wyraz, humor i styl świetnego kina science-fiction. Gdzieś po drodze była „Mission Impossible III” z Tomkiem Cruisem, kolejny kinowy (równie dobry) „Star Trek” i nie można powiedzieć, żeby JJ Abrams zrobił dużo filmów, ale jak już robi, to jest to zazwyczaj kino nie z tej ziemi (pod względem gatunku i efektu).

Gwiezdne Wojny. Przebudzenie mocy?


Świat już widział. Polacy już widzieli, a ja jeszcze nie. Film trwa prawie dwie i pół godziny. Muzykę do niego stworzył oczywiście John Williams, a wyprodukowały go studia: Bad Robot, LucasFilm i Walt Disney. Zobaczycie w nim starych, dobrych znajomych, czyli Hana Solo (Ford) i księżniczkę Leię (Fisher), a także Luke’a Skywalkera (Hamill). Będą też nowi bohaterowie, a wśród nich Oscar Isaac, na którego występ czekam. Oczywiście nie mogę się też doczekać spotkania ze starym, dobrym Hanem Solo i jego futrzakiem! Zastanawiam się też, czy pojawi się mistrz Yoda?! Oczekiwania są ogromne, jak im sprostać? Każdy z nas ma swoją wizję tamtego świata i tamtych bohaterów, a to będzie wizja Abramsa – pamiętajcie o tym i Niech Moc Będzie z Wami!


Gwiezdne Wojny. Przebudzenie mocy
Reżyseria: JJ Abrams
DISNEY
2'15''



czwartek, 10 grudnia 2015

Nie czekam na Gwiezdne Wojny! O!


Zbliża się czas, który – nie ukrywam – bardzo lubię... i nie jest to związane z premierą najnowszej części Gwiezdnych Wojen! Chodzi o ŚWIĘTA, ŚWIĘTA I JESZCZE RAZ ŚWIĘTA. W telewizji „Kevin sam w domu”, na stole mnóstwo jedzenia, w głowie w końcu chwila wytchnienia. Wokół spokój i trochę wolnego czasu, by bezkarnie pooglądać świąteczne filmy (zmęczenie wywołane odpoczywaniem nie pozwala na nic innego). 

Gdy już objedzona siadam, a właściwie kładę się na kanapie, to najpierw bez patrzenia sięgam po „To właśnie miłość” i właśnie bez patrzenia trafiam na ten film od razu! 


Londyńczycy na chwilę przed świętami potrafią być boscy, zabawni, ironiczni, ale też ciepli i kochający! Uroczo napisane, inteligentnie wyśmiane, bosko zagrane, a do tego nie przekroczono granicy kiczu czy przesady – uwielbiam ten film i oglądam go przynajmniej raz do roku. Dla Hugh Granta, Colina Firtha, Emmy Thompson czy Alana Rickmana i całej oprawy (muzyka, montaż).

Drugą moją świąteczną propozycją na święta jest „Zły Mikołaj”, czyli Billy Bob Thornton zupełnie zmienia oblicze Świętego na rzecz pijaka i palacza, który nie lubi dzieci, ale lubi śnieżynki. Okazuje się, że Mikołaj może być ludzki, zabawny, złośliwy i seksowny! 


Dobre kino, które trochę szarpie wizerunek Świętych Mikołajów – i dobrze!  Trzecią moją propozycją są „Listy do M”, czyli polski odpowiednik obrazu „To właśnie miłość”. Nie patrzcie tylko na część drugą, bo „Listy do M 2” to stracona szansa na sequel. Ja zostaję więc przy „jedynce”, która miała wszystko to, co potrzebne: ciepło, ironię, niebanalność i urok. Ciekawi bohaterowie w dobrych rolach Adamczyka, Karolaka, Dygant na chwilę przed świętami szukali przyjaźni, miłości, swojego miejsca na ziemi w ten magiczny czas. 



Wspominam o tych filmach dlatego, że do kin trafił właśnie kolejny świąteczny obraz. 


„Kochajmy się od święta” na pierwszy rzut oka nie różni się od innych sobie podobnych produkcji. Oto rodzina Cooperów ma spotkać się jak co roku przy wigilijnym stole. Każdy z nas to zna. Rodzinna wigilia, spotkanie z dawno niewidzianymi wujkami, babciami, itp. Z tą różnicą, że Cooperowie nie za bardzo chcą się spotkać. Jest kilka powodów. Głowy rodu Cooperów (Keaton i Goodman) myślą o rozstaniu, ale jak tu powiedzieć dzieciom o takim pomyśle po 40 latach małżeństwa i to akurat w święta? Dzieci z kolei – syn i dwie córki - nie mogą ułożyć sobie życia. Jedna z córek nie umie zbudować relacji i na wigilię zaprasza przygodnie poznanego mężczyznę, druga nie ma kogo zaprosić, bo jest sama, a syn właśnie stracił pracę. Żadne z nich nie jest zadowolone ze swojego życia. Każde chciałoby wieść życie innej osoby – siostry czy brata, koleżanki czy kolegi. 

To historia rodzinna stara jak świat: wymuszone spotkanie przy świątecznym stole zamienia się w chwilę niosącą znaczenie i zamieniającą sztuczny uśmiech w prawdziwy, a pozory w szczerość. Czasami takie chwile są po to, byśmy docenili to, co mamy wokół siebie i często takie chwile mają miejsce właśnie przy świątecznym stole. 

„Kochajmy się od święta” to jednak wbrew pozorom bardzo smutny, wręcz momentami przygnębiający film! Pamiętajcie o tym, wybierając się na niego do kina. To film ku refleksji, ale na szczęście scenarzyści nie pozbawili go złośliwego, czarnego humoru, który buduje większość inteligentnych, pięknych scen w tym filmie! A co do samej konstrukcji – nie jest to może najlepszy obraz o świętach, ale ma swoje mocne momenty i sceny komediowe, w trakcie których śmiałam się w głos! 


To kino na pewno niebanalne, trochę za długie i miejscami może zbyt romantyczne i przewidywalne, ale też ciepłe i mądre, więc summa summarum wychodzi na plus. Po wyjściu z kina długo zastanawiałam się, dlaczego Oni umieją robić takie filmy, a my nie??? Nawet jeśli ten film ma swoje wady, to chcę, żeby takie filmy powstawały w Polsce. W czym tkwi jego siła? W scenariuszu, dialogach, aktorstwie i reżyserii? Czy to za dużo dla nas? Nie sądzę, bo pokazały to „Listy do M”.

Kochajmy się od święta
Reżyseria: Jessie Nelson
Występują: Diane Keaton, John Goodman i inni.
1'40''
Monolith Films


PS Wesołych Świąt!





"Like a łesssternnn!"


Kto dzisiaj robi westerny?, oprócz szalonego Tarantino? Prawie nikt, a John Maclean się odważył i zrobił western z samym Michaelem Fassbenderem w roli głównej! 

„Slow West” to historia 17-latka, który wyrusza w podróż swojego życia, by odnaleźć ukochaną. Po drodze trafia na lekko nieokrzesanego Silasa (Fassbender), który proponuje mu bezpieczeństwo i dostarczenie na miejsce, w zamian za pieniądze. A czasy są niepewne i ludzie interesowni. Indianie strzelają, a inni biali okradają i zabijają – bez patrzenia, kto swój, a kto nie. Młody nie ma wyjścia i przyjmuje usługi starszego. I tak idą razem przez westernowe bezdroża, gadając o życiu i podśpiewując przy ognisku. Sielanka? Tylko momentami. Na każdym kroku bowiem trafiają się bandy łowców głów, którzy szukają nazwisk z plakatu „wanted dead or alive” (znacie to z każdego westernu) i zaskakująco na jednym z nich jest dziewczyna młodego bohatera (miłość jednak jest ślepa i bezwarunkowa, co będzie miało swoje konsekwencje!). 


Byłam bardzo ciekawa tego filmu i mam mieszane uczucia. Krytycy wychwalają ten obraz pod niebiosa, a ja uważam, że jest to zwyczajny, solidnie zrobiony film, który niestety w Polsce nikogo nie zainteresuje. Wchodzi do kin po cichu, bez głośnej reklamy, jakby nawet sam dystrybutor nie wierzył w jego sukces. Oczywiście twórcy filmu zachowali cechy gatunku, jakim jest western - widać tu dbałość o szczegół, a to sprawia, że przyjemnie patrzy się na wędrowanie Fassbendera w westernowym kostiumie i na wierzchowcu (tylko, jaki w tym cel poza samą przyjemnością?). 

Michael Fassbender jest jak zwykle genialny, czy to w roli Makbeta, czy w westernie. Technicznie „Slow West” spełnia wszelkie normy dobrego kina, problem jest z samą historyjką – momentami zaczyna po prostu nużyć! Doświadczony po przejściach i żółtodziób idealista – duet stary jak świat, który bawi, ale widziałam go już tyle razy, że kolejny jest tylko powtórką z rozrywki (nie wzbudził we mnie większych emocji niestety). Dobrze, że są zabawne, momentami zabarwione czarnym humorem, dialogi – w nich oparcie, nadzieja i ratunek każdego kinomana. Reszta to Fassbender i westernowa – typowo – końcówka. 



Historia ciekawa, ale nic specjalnego! „Slow West” to podróż inicjacyjna młodego bohatera, a dla starszego tylko albo aż przedłużenie życia i próba naprawienia może starych błędów?! Jak na takie zagraniczne recenzje, spodziewałam się o wiele więcej!

Slow West
Reżyseria: John Maclean
Występują: Michael Fassbender, Kodi Smit-McPhee
1'24''
M2 Films


PS W tym temacie zdecydowanie wolę Tarantino. A już niedługo...




poniedziałek, 7 grudnia 2015

"Czerwony pająk" jak "Czerwony smok"?


Zło fascynuje, prowokuje, nęci i intryguje. Każdy z nas, choć tego nie przyzna, czasami chciałby przejść się uliczką ciemnej strony mocy i poczuć, jak to jest być po prostu złym. Bez tłumaczeń i powodów. Tak po prostu. Skoro zaprzeczacie i kręcicie w tej chwili głową, to dlaczego tak chętnie oglądamy filmy o seryjnych mordercach? „Milczenie owiec”, „Zodiak”, itp. Zło dobrze się sprzedaje i dobrze wygląda przed kamerą – tego nie możecie zaprzeczyć!

Zło samo w sobie jest jednak przejawem chorego umysłu i zaburzeniem, które trudno zrozumieć i jeszcze trudniej wytłumaczyć. Inspiracją do powstania historii „Czerwonego pająka” była sprawa seryjnego mordercy z Krakowa – Karola Kota. Akcja filmu Marcina Koszałki zaczyna się w wesołym miasteczku. Tam przyjeżdża Karol, niby jest taki jak reszta, ale uważnie obserwuje wszystko, co dzieje się wokół. Gdy zabawa się kończy, w mroku zostają zwłoki. Było morderstwo, jest i świadek. Ale Karol nie idzie na policję, nie krzyczy, nie jest przerażony – jest zafascynowany przypadkowym odkryciem. Chora fascynacja zamieni się w dziwną relację między mordercą a studentem. 


W „Czerwonym pająku” nie chodzi o to, kto zabił, bo to wiemy od początku. Nie chodzi też reżyserowi o to, by tłumaczyć, dlaczego zabił – bo tego też się nie dowiecie, chodziło raczej o zarysowanie relacji dwóch socjopatów i nie wiem, czy to do końca się udało. Niestety film pod względem dramaturgicznym trochę nudzi. Brakuje napięcia między bohaterami, mimo że klimat tworzą genialne zdjęcia. Jest więc nastrój, ale gdzieś momentami umykają emocje. Koszałka to jednak przede wszystkim operator i to widać! 

Technicznie „Czerwony pająk” stoi na najwyższym poziomie. Każdy kadr jest dopracowany (zimne, brudne zdjęcia tworzą niesamowity klimat). W każdym zadbano o scenografią i najmniejszy szczegół. Aktorzy teoretycznie zrobili swoje – Woronowicz jest świetny, tak samo jak początkujący Filip Pławiak. Problem tkwi w scenariuszu. Za mało wiemy, za dużo musimy się domyślać, przez co wkrada się nuda i jest czas, by zerknąć na zegarek – niestety. Nie po to w końcu idziemy do kina, by domyślać się fabuły, zamierzeń i myśli bohaterów. Owszem, są filmy, które kadrami, gestami i zachowaniem opisują swoją historię, ale "Czerwony pająk" do nich nie należy. Tutaj należało coś powiedzieć - coś więcej.

Mimo wszystko polecam, bo zdjęcia hipnotyzują, szkoda, że tylko one!


Czerwony pająk
Reżyseria: Marcin Koszałka
Występują: Adam Woronowicz, Filip Pławiak, Julia Kijowska
1'35''
KINO ŚWIAT