piątek, 30 października 2015

Lance Armstrong wg Stephena Frearsa - bohater czy oszust?


Lance Armstrong był legendą za życia i za życia został potępiony. Przyznał się do przyjmowania dopingu, mimo że nikt mu nigdy tego nie udowodnił, i mimo że większość wtedy brała.

Historia jego życia jest fascynująca i oczywiście zasługuje na film, ale niestety nie na ten, który zrobił Stephen Frears.

Podstawą filmu "Strategia mistrza" jest książka Davida Walsha "Oszustwo niedoskonałe. Jak zdemaskowałem Lance'a Armstronga" i to niestety widać w każdym fragmencie filmu.

To nie jest opowieść o człowieka, a raczej próba potwierdzenia tezy, którą postawił w swojej książce dziennikarz, a reżyser wziął ją za jedyną i niepodważalną prawdę - że Armstrong to kłamca i oszust, który w perfidny sposób oszukał swoich fanów i system.

Oczywiście to jest PRAWDA (wiemy to z TV), ale można ją pokazać na kilka sposobów. Np. pokazując, że zanim Armstrong zaczął "brać" wygrał kilka startów, a tego w filmie nie ma. Pokazując, że nie był chłopakiem znikąd, który nagle wygrywa, bo zaczął "brać", tylko ciężko pracował na to, co osiągnął. W filmie za to mamy jeden wyścig, rak (też trochę po macoszemu pokazany) i szybki powrót do zdrowia, a potem już wygrywanie na dopingu w stylu mocno rock'and'roll'owym.

Reżyser, tudzież scenarzysta, bardzo skrótowo potraktowali ważne momenty z życia gwiazdy kolarstwa, pędząc przez lata i wydarzenia, skupiając się na oskarżeniu Armstronga przez Davida Walsha, ale i w tym względzie twórcy są niekonsekwentni, bo o dopingu też dowiadujemy się niewiele z tego filmu.

Szkoda, że Freaers nie mówi nic o tym, jakim kolarzem był Armstrong, jakim mężem, ojcem, jak przeżywał chorobę. To oczywiście kilka aspektów z jego życia, którym można było się dokładniej przyjrzeć. Materiał był chociażby w książce, którą napisał sam Lance Armstrong.

"Strategia mistrza" bardzo mnie rozczarowała, bo technicznie nie jest to zły film, a Ben Foster w roli Armstronga jest bardzo dobry. Szkoda tego tematu na taki poszatkowany, nieuporządkowany film, w którym zabrakło emocji i człowieka. Tak, jak brzmi oryginalny tytuł, ten film to "Program".

Szkoda.


Strategia mistrza
Reżyseria: Stephen Frears
Występują: BenFoster
Monolith Films
1'43''

poniedziałek, 26 października 2015

Transylvania Story


Stara zasada Hollywood mówi, że jak coś się sprzedało raz, to trzeba się starać, żeby sprzedało się raz drugi, a nawet czasami trzeci czy czwarty. 

„Hotel Transylwania” wszedł do kin w 2012 roku, i oprócz świetnych recenzji krytyków, zdobył też sympatię dzieciaków (raczej tych większych), a także ich rodziców. Inteligentna, szalenie zabawna i świetna pod względem technicznym opowieść o Draculi, który wraz ze swoją córką prowadzi hotel, była naprawdę odświeżająca i przyjemnie inna. 

Wiadomo, że, tak jak w filmie, w animacji było już prawie wszystko, ale Dracula, który stara się komercyjnie wynajmować hotel? Tego chyba jeszcze nie. I chociaż klientami hotelu w Transylwanii są mumie, wilkołaki i inne potworki, to jest to całkiem sympatyczna ferajna. Nie ma się czego bać - naprawdę! Ja pobyt w tym szalonym hotelu wspominam bardzo miło. 

W 2012 roku problemem w „Hotelu Transylwania” była zakochana w zwykłym śmiertelniku córka nastolatka. Ojciec Dracula latał jak szalony po hotelu, próbując wybić córce z głowy wg niego nieudacznika-śmiertelnika. Śmiech słychać było na każdym seansie „Hotelu…”. Troskliwemu ojcu nie udało się zmienić zdania córki i musiał przyjąć chłopaka do rodziny, ale twórcom filmu wszystko się udało i przyszedł czas na drugą część. 

W 2015 roku do kin wchodzi „Hotel Transylwania 2” a państwo młodzi spodziewają się dziecka. Tak! Dracula będzie dziadkiem! W hotelu poruszenie i niepewność, bo wnuk musi być przecież wampirem, a nie tylko zwykłym chłopcem. 
Po jakimś czasie od urodzenia wszystkie znaki na niebie i ziemi świadczą o tym, że wnuk jest jednak zwykłym chłopcem. Dracula nie może tego przeżyć, a gdy młodzi rodzice wyjeżdżają na mały urlop, dziadek postanawia „zrobić” z wnuczka prawdziwego wampira. Razem z kumplami z hotelu wybierają się w podróż do miejsca, gdzie Dracula kiedyś uczył się bycia wampirem, skakania, latania, straszenia, itp. Ale czasy się zmieniają. Skocznia, której Dracula kiedyś używał do nauki latania, dzisiaj stoi do rozbiórki i straszy. Zmieniły się standardy bezpieczeństwa, a raczej niebezpieczeństwa. Dracula jest przerażony, ale postanawia działać, a wnuk jest zauroczony wszystkim tym, co widzi, co nie zmienia faktu, że wciąż nie pije krwi i nie umie latać (ale uświadom to dumnemu dziadkowi?!). 

Kocham „Hotel Transylwania”! Za piękną animację! Inteligentny humor! I zabawę: konwencją, bohaterami horrorów i odnośnikami do współczesności! Scena, gdy Dracula długimi paznokciami próbuje wystukać coś na najnowszym telefonie komórkowym ubawiła mnie do łez. 

Polecam ten film wszystkim, bez wyjątku! I tylko proszę rodziców o rozwagę: dopasujcie wiek i możliwości Waszych dzieci, to tego, co będzie się działo na ekranie.

Hotel Transylwania 2
Reżyseria: Genndy Tartakovsky
Występują: Dracula, mumia i inne stworki.
UIP
1'29''


niedziela, 25 października 2015

Boston, gang "Winter Hill" i Johnny Depp


Zło fascynuje, przyciąga, intryguje… scenarzystów, reżyserów, widzów. Niedawno mieliśmy w kinach opowieść o braciach Kray z Londynu, a teraz wyruszamy do Bostonu, by poznać historię James’a „Whitey” Bulgera. Działał w latach 70’ i 80’, kierując gangiem „Winter Hill”. W 1994 roku uciekł z Bostonu i ukrywał się przez 17 lat. Został złapany w 2011, ale dopiero w 2013 sąd oficjalnie skazał go na podwójne dożywocie za 11 morderstw (a to pewnie tylko wierzchołek góry lodowej). 

„Pakt z diabłem” to historia najlepszych lat z przestępczej działalności Bulgera, w trakcie których budował swoje imperium i współpracował z agentem FBI (kumplem z dzielnicy i dzieciństwa). W tym samym momencie jego brat zajmuje się polityką i startuje w wyborach. Przy jednym stole spotykają się bezwzględny morderca i skuteczny polityk. Obaj są dobrze znani w Bostonie. 

Pomysł, żeby opowiedzieć historię życia Bulgera nie jest nowy, zrobił to już Scorsese w „Infiltracji”, i to zdecydowanie lepiej. Mimo wszystko „Pakt z diabłem” jest solidnym kinem akcji, któremu nie można zarzucić braków technicznych. Film konsekwentnie trzyma w napięciu, a kilka ostrych scen może przyprawić Was o mocniejsze bicie serca. Nie mam zastrzeżeń do samej historii. 
Trochę szkoda, że przecharakteryzowano Deppa. Zupełnie nie rozumiem tych szkieł kontaktowych i dziwnej fryzury, która sprawiła, że wyglądał trochę jak zjawa zza światów, a nie normalny człowiek. Zdecydowanie wystarczyłaby jego gra aktorska.

Trochę zabrakło mi w tej filmowej biografii ludzkiej twarzy Bulgera, a jestem pewna, że przy żonie, synku zdejmował tytułową czarną maskę. Reżyser niby wprowadza i pokazuje nam żonę i syna, ale na krótko i na chłodno. A gdzie seks, czułości??, w końcu Whitey był też człowiekiem.

„Pakt z diabłem” to bardzo zimna relacja z życia Bulgera, ale sprawnie zrealizowana. Film Scotta przyjemnie się ogląda, co nie zmienia faktu, że jego dzieło to przeciętny obraz o gangsterach. Nic wielkiego! Good job – jak mawia klasyk, ale to wszystko. Jest krwawo, mocno, Depp gra naprawdę dobrze, a drugi plan mu dorównuje. Po wyjściu z kina nie miałam poczucia straconego czasu, ale czułam, że mogło być lepiej. 

Najbardziej przeszkadzała mi charakteryzacja Deppa! Nie wierzę, że amerykańscy widzowie nie uwierzyliby w tę opowieść, gdyby Depp był po prostu sobą, grającym tylko Bulgera?!


Pakt z diabłem
Reżyseria: Scott Cooper
Występują: Johnny Depp i inni.
WARNER BROS.
02'02''


poniedziałek, 19 października 2015

Dybuk na polskim weselu


Ostatni film tragicznie zmarłego Marcina Wrony to dzieło przemyślane i kompletne.
Wizualnie dopracowane, reżysersko przypilnowane, aktorsko zagrane na najlepszych nutach.

Nieprzyjemny, złowrogi klimat czujemy już od pierwszych minut. Szare niebo. Kłujące dźwięki muzyki. Słońca nie będzie, mimo że według planu teścia na weselu ma świecić. Nie tym razem.

Pan młody - Peter - przyjechał z Londynu. Panna młoda to tutejsza - Żaneta. Ślub za chwilę, a w planach życie w odziedziczonym po dziadku starym domu.

Dom, to miejsce i przypadkiem odkryte zwłoki w ziemi zmienią ten dzień na zawsze. Do Pana młodego przylgnie dybuk. Na początku nieśmiało, jakby się wypiło za dużo alkoholu. Potem drapieżniej. Jest teoria, że to zatrucie pokarmowe albo epilepsja. Pan młody zwija się w konwulsjach i mówi w jidysz. Ksiądz nie chce pomóc, chociaż wydaje nam się, że powinien. Pomaga stary mędrzec i pijany lekarz, który nie pije.


Dramatyczny teatr momentami zamienia się w teatr absurdu i humoru. Świetni: Andrzej Grabowski w roli teścia i Adama Woronowicz w roli lekarza, są źródłem humoru w tym pokręconym teatrze weselnym. Pan młody - Itay Tiran - magnetyzuje, a reszta jest brudnym, szalonym, zdziwionym tłem gości weselnych. Wódka leje się jak u Smarzowskiego, jedzenie na stołach, tylko para młoda gdzieś znika, a rodzice panny młodej mocno zdenerwowani, bo co to za zięć taki... niesprawdzony?!

Konwencję przyjął Wrona stricte romantyczną. Czuje się w "Demonie" niejednego ducha, a zwłaszcza ducha weselnego Wyspiańskiego, ale i Smarzowskiego "Wesela".

Dusze zamordowanych wyciągają ręce po żywych, by zrozumieć... by poszukać sprawiedliwości. Jeszcze na początku wesela stary mędrzec prawi do mikrofonu, a młodzi nie chcą go słuchać, że trzeba pamiętać... trzeba pamiętać! Wina i kara jest dziedziczna, przechodzi z pokolenia na pokolenie, a niespokojne dusze pozostają niespokojne.

Bardzo możliwe, że nie polubicie tego filmu, bo temat nie jest przyjemny, ale kto lubi "Dom zły" Wojtka Smarzowskiego? Może tylko ja. Z "Demonem" może być podobnie. Opinie zbiera różne. Od zachwytów po głosy rozczarowania. Mnie zaintrygował i trzymał w napięciu do samego końca. Końca, który jest enigmatyczny, niedopowiedziany, swobodny... tak jakby mówił, myśl co chcesz, wierz w co chcesz... to był tylko sen, mara, film. To był tylko film.


Demon
Reżyseria: Marcin Wrona
Występują: Itay Tiran, Andrzej Grabowski, Adam Woronowicz
KINO ŚWIAT
1'33''

sobota, 10 października 2015

Szaleństwo człowieka w zderzeniu z bezlitosną naturą


Historia opowiedziana w tym filmie zdarzyła się naprawdę!

W 1996 roku pod najsłynniejszą górą świata zrobiło się tłoczno. W maju w bazie zebrało się kilka wypraw, w tym kilka komercyjnych. Koszt zachcianki wejścia na Everest kosztował wtedy mniej więcej 65 tysięcy dolarów! Cena była o wiele wyższa - życie. Kim byli pasjonaci wspinania? Często niedoświadczonymi uparciuchami, którzy po prostu chcieli to zrobić i mieli na to pieniądze.
Dzisiaj nazwalibyśmy ich pewnie fanami selfie, którzy chcą sobie zrobić zdjęcie na górze, by za chwilę wrzucić je na fb i pochwalić się znajomym.

Jedną z ekspedycji dowodził Rob Hall (w filmie odtwarza go Jason Clarke), doświadczony i mądry himalaista. Pomagało mu dwóch przewodników. Rob zostawił wtedy w domu żonę w ciąży.

W ich grupie było 8 śmiałków, którzy zapłacili za to, by wejść i zejść z góry bezpiecznie:
M.in. Teksańczyk z wielką wolą walki (zagrany w filmie przez Josha Brolina).
Dziennikarz Jon Krakauer, który przeżył i opisał to w książce ("Wszystko za Everest"), a także 47-letnia Japonka, która chciała być najstarszą zdobywczynią Mont Everestu.

Rob Hall dogadał się ze Scottem Fischerem (w filmie zagrany przez Jake'a Gyllenhaala), przewodnikiem drugiej komercyjnej wyprawy, i razem próbowali zdobyć szczyt. A w maju 1996 roku pod górą były dosłownie korki, co wydłużało czas podejścia i zwiększało zagrożenie. Scottowi pomagał Rosjanin Anatolij Bukriejew, który po wszystkim także napisał książkę ("Wspinaczka. Mount Everest i zgubne ambicje"), ale trochę inną od emocjonalnej opowieści dziennikarza.


Jak oglądamy w filmie, od początku coś było nie tak. Jeden z szerpów doznał obrzęku płuc. Wzmagał się wiatr. Na ostatnim odcinku atak na górę przypuściło razem 33 wspinaczy! Pod samą górą wszyscy musieli trzymać się razem i czekać na resztę, w bezruchu mróz dawał się wszystkim we znaki. Jak pisze Krakauer, czekali 45 minut na półce skalnej trzęsąc się z zimna! Czy to mogło się udać? Z Życia wiemy, że nie, ale film i tak trzyma w napięciu od początku do końca. Polecam seans w kinie IMAX, bo górskie widoki - a właściwie efekty specjalne - są niesamowite! "Everest" to świetnie zrobione kino, które wbija w fotel, pokazuje ludzką głupotę i brak pokory wobec sił natury.

I dalej nie wiem, po co ludzie to robią. Dla adrenaliny? Może dla widoku. By pokazać sobie na co Cię stać? By przekroczyć granice własnych możliwości?!

Trudno widzieć w tym wszystkim sens, gdy po drodze tyle może się zdarzyć, ale wbrew pozorom w sprzyjających okolicznościach wejście na Mont Everest może być bezpieczne.
Tamtego dnia popełniono wiele błędów (m.in za późno ostatnie osoby zaczęły schodzić z góry, przewodnicy powinni zawracać słabszych, a tego nie zrobili - każdy chciał zdobyć szczyt, większość nie wróciła jednak, by o tym opowiedzieć). To i złe warunki pogodowe złożyły się na katastrofę 1996 roku. Zginęło wtedy 15 osób, w tym obaj przywódcy: Rob i Scott!

Ten film przeraża i uświadamia, jak wiele nie zależy od nas, dlaczego nie możemy przyjąć tego do wiadomości, tylko ciągle brniemy dalej?! Z drugiej strony, gdyby nie próby - błędy, nigdy nie osiągnęlibyśmy tego, co dzisiaj, w medycynie czy lotach w kosmos. Tylko wciąż mam wrażenie, że chodzenie po górach to jednak tylko niebezpieczeństwo, a nie postęp, fanaberia, a nie konieczność.

PS Mount Everest ma wysokość 8 848 m n.p.m. To strefa śmierci dla człowieka. Niezbędne są maski tlenowe, ale i z nimi człowiek nie przeżyje tam kilku dni. Bardzo niskie ciśnienie przyczynia się do zmniejszenia zdolności przyłączania tlenu do hemoglobiny, co powodu obrzęk płuc, a także mózgu.


Everest
Reżyseria: Baltasar Kormakur
Występują: Jason Clarke, Josh Brolin, Jake Gyllenhaal
UIP
2'1''

czwartek, 8 października 2015

Dwóch braci Kray i jeden Tom Hardy



Historia braci Kray to kawałek historii Londynu lat 50’ i 60’. To wtedy miastem rządzili bliźniacy Ronald i Reginald Kray. Jeden był przystojnym, twardym biznesmenem, drugi jego delikatniejszą, ale wybuchową połową z problemami natury psychicznej. Jeden drugiemu nie dał zrobić krzywdy, a jednak czasami działali sobie na nerwy. Potrafili się publicznie bić, by wyjaśnić nieporozumienia. Mieli zostać bokserami, ale nie umieli stosować się do zasad. Różnili się, a mimo to prowadzili razem biznes. Londyn się ich bał, a oni to wykorzystywali. 

„Legend” to przede wszystkim popis aktorskich możliwości Toma Hardy’ego, ta ekwilibrystyka najlepszej próby przykryła trochę sedno tego filmu – gangsterską historię z życia wziętą. To po prostu jego film! 

Hardy wciela się w rolę bliźniaków: Reginalda i Ronalda. Jest ich dwóch, a Hardy’ego jest bardzo dużo na ekranie, ale w żaden sposób mi to nie przeszkadzało. Każdy z braci jest w kreacji Hardy’ego autentycznie inny, i to było najbardziej przekonujące! 

Gdzieś w tle jest urokliwy Londyn czasów gangsterskich, kobiety, puby, strzelanie, zabijanie, biznesy i kasyna, ale to wszystko jest naprawdę tylko tłem do tego, co na pierwszym planie wyrabia Tom Hardy. 

Zabrakło mi w tej opowieści mięsa, prawdziwej, krwistej historii o życiu londyńskich gangsterów. 

Siłą „Legend” są na pewno zabawne dialogi, które mruczy Hardy - i to cała przyjemność z oglądania. Słabsze są na pewno: papierowy i wyidealizowany wątek miłosny, postać ukochanej i ogólna rama fabularnej historii. 

„Legend” ma swoje świetne momenty i gangsterskie smaczki, które może przejdą do historii kina gangsterskiego, ale ma też momenty banalne, nierealne i przewidywalne, za dużo ich. Do tego dochodzi brak porządnej, zwartej fabuły! Bo tak naprawdę „Legend” nie ma historii, a jest właściwie zlepkiem gagów, scenek, opowieści z życia braci. Trochę za mało w tym filmie prawdziwego życia, a szkoda, bo chętnie poznałabym trochę więcej krwi z ich zapewne krwistego żywota.


Legend
Reżyseria: Brian Helgeland
Występują; Tom Hardy & Tom Hardy
Monolith Films
2'11''


niedziela, 4 października 2015

Emerytura, czyli kreatywne poszukiwanie aktywności


Filmy Nancy Meyers trzeba lubić.

"Czego pragną kobiety". Mel Gibson i Helen Hunt.
"Lepiej późno niż późno". Jack Nicholson i Diane Keaton.
"To skomplikowane". Alec Baldwin i Meryl Streep.
A teraz "Praktykant". Robert De Niro i Anne Hathaway.

Nie bójmy się tego słowa: to kino kobiece, a nawet babskie.
Inteligentne, zaangażowane w sprawy społeczne (relacje w związku, praca, rodzina).
Lekkie i przyjemne, bo zakończone happy-endem.
Emocjonalnie wyważone: jest w nim miejsce na małe dramaty, a także uśmiech i wzruszenie.
To kino środka idealne do telewizji na spokojny, relaksujący wieczór w rodzinnym gronie lub wypad do kina w babskim.

Pytanie; co więcej?
Trochę niestety nic.

Filmy Meyers dają dużo pozytywnej energii, to na pewno, ale nie zapadają na dłużej w pamięci - nie mają takiej funkcji. Mają uprzyjemnić wieczór, rozproszyć smutki, wlać w Was nadzieję, pocieszyć i rozbawić - do tego nadają się idealnie. To rozrywka, ale inteligentna, niebanalna - to trzeba podkreślić!


"Praktykant" nie odstaje od formuły, którą jakiś czas temu przyjęła sobie Meyers.
Jest przyjemny, wciągający, przewidywalny, ale wciąż przyjemny.

Głównym bohaterem filmu jest Ben, emeryt, który próbuje znaleźć sobie zajęcie na nudnej emeryturze. Jak wpisuje na nowo utworzonym profilu na fejsbuku jest wolny (wdowiec), lubi Billie Holiday i ma 70 lat. Joga. Czytanie książek. Podróże. Nauka mandaryńskiego. Wszystko już było, teraz czas na powrót do pracy. Ben, kiedyś pracujący przy druku książek telefonicznych, trafia na seniorski staż do firmy, która zajmuje się internetową sprzedażą ubrań. Szefową firmy jest Jules (czarująca Anne Hathaway), która ma być też jego szefową.


Spotkanie młodej, ambitnej, zaniedbującej dom na rzecz firmy Jules i staromodnego dżentelmana będzie urocze, niezwykłe i owocne dla obojga.

"Praktykanta" Bena zagrał jak zwykle świetnie, w uroczy, dystyngowany, charyzmatyczny sposób Robert De Niro. Ten Pan jest ciągle w rewelacyjnej formie i brawa dla niego za granie ról po prostu zwykłych śmiertelników - jest to dużo trudniejsze od wcielenia się w rolę zwariowanego kapitana Jacka Sparrowa. Niczego nie ujmując Johnny'emu Deppowi, ale czy on zagrał kiedyś rolę typowego Kowalskiego? Nie przypominam sobie.

Urzekła mnie gra aktorska De Niro, plus kilka scen, które pokazują, że mężczyzn z chusteczką na podorędziu, gdy kobieta płacze, już nie ma. A szkoda. O takich z teczką skórzaną i bez profilu na fejsbuku też już dzisiaj trudno. Dla mnie ten film to Ben i ciepły Robert de Niro, reszta jakoś mi umknęła.

"Praktykant" to film w starym, dobrym stylu Nancy Meyers i mogłabym się czepiać, że czegoś mi w nim zabrakło, ale nie będę. Wszystko w tym filmie jest co najmniej poprawne, a momentami nawet trochę więcej. Ciekawa historia, dobra gra aktorska, przyjemna muzyka i inteligentny humor, plus mnóstwo pozytywnej energii i ciepła, które Meyers wtłacza w swoje projekty kilogramami. jeśli szukacie własnie tego, to ten film jest dla Was.

Pocieszy, przytuli, rozbawi i czule obejmie.


Praktykant
Reżyseria: Nancy Meyers
Występują: Anne Hathaway, Robert De Niro
WARNER BROS
2'01''

sobota, 3 października 2015

Twórca "Blade Runnera" zabiera nas w podróż na Marsa


Idąc do kina na film Ridley’a Scotta byłam wolna od książkowego pierwowzoru.

Książkę Andy’ego Weira zaczęłam czytać już po doświadczeniu Scottowskiego „Marsjanina” – i chyba dobrze się stało, bo nie miałam w głowie żadnej wizji, oczekiwań, po prostu chciałam obejrzeć dobry film science-fiction. 

Głównym bohaterem filmu Scotta jest astronauta Mark Watney (świetny, naturalny Matt Damon), który bierze udział w ekspedycji na Marsa. Razem z załogą jest na Czerwonej Planecie dopiero kilka dni i ma zostać jeszcze kilka miesięcy, celem ekspedycji jest zbadanie marsjańskiej gleby. Plany misji pokrzyżuje nadejście gwałtownej burzy piaskowej, wypadek i zaginięcie Marka. 

Wszyscy myślą, że astronauta zginął, załoga, NASA, świat. Wszyscy wracają na Ziemię, a cudem ocalony Mark zostaje na Marsie sam, oddalony od matki Ziemi o (średnia) 225 mln km.


Jak żyć/przeżyć samemu na Marsie, gdzie człowiek nie ma prawa przeżyć?

Problemem jest wszystko. 
Poziom tlenu. 
Liczba skafandrów. 
Ilość jedzenia. 
Odległość do Ziemi. 
Czas, liczony tam w Solach (dobach marsjańskich).
Nadzieja, że następna misja odbędzie się zgodnie z planem. 

Mark, mimo pierwszej chwili zwątpienia, postanawia jednak przeżyć, a że jest botanikiem, spróbuje dokonać niemożliwego i wyprodukować więcej wody i jedzenia na Marsie. 

Uprawa ziemniaka? 
Czemu nie, trzeba tylko dobrze pokombinować. 

Racjonalne żywienie, czyli lekka dieta, tylko pomogą. 


Markowi uprzyjemniają samotny czas: muzyka disco, krajobraz Marsa i elektroniczne książki. 

Jednak cały wysiłek Marka będzie miał sens, tylko wtedy, gdy następna misja dojdzie do skutku i odbędzie się w wyznaczonym w grafiku NASA terminie, a Markowi nic się w tym czasie nie przytrafi. Ile musi czekać? Kilka lat! 

Jest samotność, są też trudności, ale Mark ma w sobie dużo autoironii, a cały film to naprawdę dobrze zrobione, dowcipne, świetnie zagrane i wyreżyserowane kino science-fiction. 

Scott po prostu umie kręcić takie filmy i to widać w każdej minucie tego obrazu. Obsadzenie w głównej roli Matta Damona było idealnym posunięciem, bo ten aktor to w rękach Scotta samograj: jest zabawny, wzruszający, sympatyczny i odważny, niczego nie udaje, we wszystko uwierzyłam, w każdą emocję i grymas na twarzy. 

„Marsjanin” to właściwie dziennik z samotnego pobytu Marka na Marsie. Dziennik fascynujący, wciągający i niesamowicie zabawny! 

Film Ridley’a Scotta nie odkrył przede mną nowych lądów w gatunku science-fiction, ale sprawił mi ogromną przyjemność, wysyłając mnie w tę ekscytującą podróż na Marsa.

PLUS miły polski akcent, zdjęcia do tego projektu zrobił Dariusz Wolski!


Marsjanin
Reżyseria: Ridley Scott
Występują: Matt Damon
IMPERIAL-CINEPIX
2'21''