sobota, 28 lutego 2015

Samba - niebanalne, prawdziwe, mądre kino!


Takie filmy lubię, uwielbiam, ubóstwiam. Ciepłe, nieszablonowe, prawdziwe. Zagrane i zatańczone w takt emocji - taka jest "Samba". Roztańczona jak taniec, nieprzewidywalna jak jej bohaterowie i trafiająca w serce.

Aktor z "Nietykalnych" spotyka w "Sambie" aktorkę z "Nimfomanki" i tworzą ciepły, nietypowy, ale szalenie chemiczny duet. Chemia między nimi jest, aż miło popatrzeć!

On jest imigrantem z Senegalu i pracuje w kuchni. Ona wzięła właśnie urlop przymusowy z powodu wypalenia zawodowego - pracuje w korporacji. Spotykają się w więzieniu, do którego on trafia, a ona pomaga charytatywnie koleżance w urzędzie do spraw emigrantów.

Od samego początku zaiskrzy między tą dwójką. Na bok pójdzie profesjonalizm, obrona przed zaangażowaniem i wątpliwości, bo przecież pochodzą z całkiem różnych światów - ona i on, a jednak miłość zatańczy sambę i tych dwoje pozna się bliżej, a może nawet zakocha w sobie...

Gdzieś w tle obserwujemy, jak działa system pracy dla imigrantów: fałszywe dokumenty, strach, brak wsparcia ze strony służb, brak jakiejkolwiek propozycji wyjścia z sytuacji. Zostaje kłamstwo i cudza tożsamość, ale ile można żyć na czyjeś konto? Po jakimś czasie zatracamy swoje własne ja.

Powagę sytuacji łagodzi miłość, która nie może być tutaj lekiem, paszportem, rozwiązaniem, chociaż tak byśmy chcieli, ale jest ukojeniem i chwilą przyjemnego wzruszenia. Bo patrzenie na tę parę w objęciach, chociaż rzadkie, jest przyjemne i kojące.

Uwierzyłam w tę historię, bo jest pokazana w sposób inteligentny, niebanalny i bardzo zabawny. Lubię takie mądre filmy. Zdaję sobie sprawę, że "Samba" jest romantyczna, chociaż nieprzewidywalna, i że nie jest to kino wielkie ("Nietykalni" byli lepsi), ale sposób, w jaki reżyser podaje nam tę magiczną opowieść, pozwala mi się w niej zakochać. I tak sie stało!

Brawo reżyser! Brawo aktorzy! Brawa za scenariusz, zdjęcia i muzykę! Dziękuję za emocje!


Samba
Reżyseria: Olivier Nakache, Eric Toledano
Występują: Omar Sy, Charlotte Gainsbourg
GUTEK FILM
2'

piątek, 27 lutego 2015

Prawie dwie godziny mojego wielkiego rozczarowania


Chciałabym szybko zapomnieć o tym filmie i o tej roli słynnej Francuzki, z której zapamiętałam tylko jej fluoryzującą na słońcu bluzkę.Udało mi się, aż do chwili pisania tej recenzji.

Silenie się na wyjątkowość to prosta droga do pretensjonalności i banału.

Najnowszy film braci Dardenne to jeden z gorszych filmów, jakie widziałam ostatnio. Wiem, że może będę jedna z niewielu, które odważą się to powiedzieć, ale obraz „Dwa dni, jedna noc” się nie udał, bo większość pewnie przyklepnie temu, co od lat się mówi, że Dardenne robią kino ambitne, więc na pewno wielkie. Otóż nie tym razem.


Słynni bracia zawsze dotykali spraw trudnych, wykorzystywali do ich pokazania formę wygodną sobie, niekoniecznie dobrą dla widza, ale do tej pory ich dzieła, chociaż trudne, były dla mnie zrozumiałe i chwytały mnie za serce. Historia kobiety, która w 2 dni musi przekonać kilkanaście osób, żeby zrezygnowali dla niej z premii, by ona mogła zachować posadę, jest opowieścią mocną i bardzo delikatną zarazem, ale pokazana w taki sposób jak w filmie staje się bardzo pretensjonalna, momentami nawet śmieszna.

Nie uwierzyłam w grę aktorki, ani w motywację jej bohaterki. To, co robi Sandra jest dziwaczne. Wiemy, że ma depresję, ale zaskakująco sztuczna gra Francuzki sprawia, że ten fakt w ogóle nam nie pomaga. Nic nie tłumaczy.

Kobieta odwiedza kolejnych współpracowników. Są to spotkania lepsze i gorsze. Ludzie, jak to w życiu, niektórzy potrzebują pieniędzy, inni postawią dobro koleżanki nad finansowe korzyści. Niektóre sceny do mnie przemawiały, inne były tak dziwne, że naprawdę trudno było mi uwierzyć, że odtwarzają real.

Nie wiem, czemu ten film jest taki straszny - tak go odebrałam, nie mogłam wysiedzieć, nie mogłam na to patrzeć, wiem, że zawiodła reżyseria i aktorstwo! To nie były moje emocje!
Dwa dni, jedna noc
Reżyseria: Bracia Dardenne
Występuje: Marion Cotillard
KINO ŚWIAT
1'35''

czwartek, 26 lutego 2015

Disco polo, czyli ładna błyskotka i nic więcej


Trudno powiedzieć, czym tak naprawdę film "Disco polo" jest... ?

Zaraz po pokazie prasowym recenzje były skrajnie różne. Spotkałam się z opiniami zarówno zachwytu, jak i niezadowolenia.

Film Macieja Bochniaka porównywany bywa często do "Hiszpanki", bo teoretycznie ma wszystko, co pozwala osiągnąć komercyjny sukces; wizję (i to jaką, pełną i obłędną), efekty specjalne (na bogato), przaśną i jakże polską scenografią, kostiumy, aktorów (najlepsi: Kot, Ogrodnik, Głowacki, Kulig, Chabior), historię (mam na myśli podstawę, czyli historyczny fenomen kulturowy, jakim niewątpliwie była era disco polo). To wszystko było, ale czegoś zabrakło.

???

Zabrakło wykończenia (paradoksalnie w tym wypadku podstawy, bo dobrej historii, może sam scenariusz lepiej wyglądał na papierze?), dostawienia kropki nad "i", spojenia wszystkiego. Bez tego panuje niestety chaos w tym kolorowym teledysku. I chociaż Wasze ciało trochę pokiwa się w takt znanych melodii, to nie znajdziecie w tym filmie wyjaśnienia czy nawet próby wyjaśnienia fenomenu lat '90 jakim była moda na disco polo - to mój największy zarzut do tego filmu.

"Disco polo" zrobi na Was wrażenie, bo to kino, które po prostu daje po oczach - bardzo dobra realizacja = świetnie zrobiony film, ale cierpią na tym aktorzy i ich stłumione talenty, a także to, co najważniejsze w filmie - historia. Brakuje zgrabnej, przekonującej opowieści. Zamiast tego mamy trochę poszatkowaną, wlaną w wizję reżysera i zabawy operatora, rwaną komiksową bajkę, w którą niestety bardzo trudno uwierzyć. A zabawy reżysera, odniesienia do innych filmów, niestety nie bawią, a po dłuższym używaniu po prostu męczą.

Podsumowując, zawiodłam się na tym filmie, bo to trochę taki teledysk-reklama studia Alvernia z Krakowa. Szkoda. Doceniam wizję, efekty, realizację, ale wolę jednak filmy, które opowiadają pewną historię, a wszystko wokół jest ważnym, ale jednak drugim planem.

PS Mimo wszystko, muszę szczerze przyznać, że sposób realizacji "Disco polo" sprawia, że po krótkiej chwili wciąga nas ta wakacyjna, muzyczna opowieść, słuchamy piosenek, które zostały dobrze dobrane do odpowiednich scen, oczy dostają przyjemne obrazki, a ja zakochałam się w chłopcach wyjętych z "Funny games" :)


Disco polo
Reżyseria: Maciej Bochniak
Występują: Dawid Ogrodnik, Piotr Głowacki, Tomasz Kot, Joanna Kulig
NEXT FILM
1'47''

poniedziałek, 23 lutego 2015

Birdman, czyli zostawiony wyraźny ślad i Oscary


Oscary 2015 przeszły już do historii, ale "Birdman" zostanie na zawsze w mojej filmowej świadomości i świadomości kinomanów na całym świecie mam nadzieję po tej nocy już też (tak samo jak "Ida", Oscar dla filmu nieanglojęzycznego i historyczny sukces polskiego kina). 

"Birdman" zebrał właściwie najważniejsze Oscary: m.in. za reżyserię, obraz i w kategorii najlepszy film! Szkoda tylko Michaela Keatona, który stworzył świetną kreację, za którą nie odstał nagrody.

Ten film był moim odkryciem, zaskoczeniem, perełką w zalewie zwykłych filmów, olśnieniem, którego jeszcze długo nie zapomnę. Oglądałam go jakiś czas temu, gdy jeszcze mało osób wiedziało, że będą nominacje, zachwyty i pochlebne recenzje. 

Już wtedy zrobił na mnie olbrzymie wrażenie. 

„Birdman” to opowieść o zapomnianym, starzejącym się aktorze (genialny a notabene jak postać, którą gra zapomniany przez kino ostatnio Michael Keaton!!!), który kiedyś grał superbohatera, a teraz musi stanąć twarzą w twarz z upływającym czasem, urażonym ego i światem, który się zmienia (nie ma cię na fejsbuku – to nie istniejesz!). 

To film właściwie o wszystkim. Bardzo wiele z niego wyniosłam dla siebie. Dla każdego z Was „Birdman” będzie znaczył coś innego. Dla mnie jest pięknym, ale okrutnym obrazem świata aktorów, dziennikarzy i recenzentów (teatralnych i filmowych). Pokazuje, jak bardzo staramy się zostawić na ziemi ślad po sobie nim upłynie nasz czas i jak bardzo nasze opinie są zależny od naszego humoru, upodobań i relacji z ludźmi. Rządzą nami emocje, często dość podstawowe. 

"Birdman" należy do tych obrazów, które są zawieszone delikatnie nad ziemią, bo mają w sobie magię. To coś, czego od kilkudziesięciu lat za każdym razem szukam w kinie - czasami mi się udaje znaleźć. 

To film magiczny, a jednocześnie bardzo realistyczny i dzisiejszy. Odleciałam z „Birdmenem”.


Birdman
Reżyseria: Alejandro Gonzales Inarritu
Występują: Michael Keaton, Edward Norton, Emma Stone.
Imperial Cinepix
1'59''

czwartek, 19 lutego 2015

Ponad 800 tysięcy twarzy na Grey'u, czyli jak dobrze w kinie sprzedaje się seks i klapsy w tyłek...


Ponad 800 tysięcy kinomanów chciało się spotkać z panem Grey'em. To rekord otwarcia w Polsce. Box office może się mylić, ale nie tym razem. Nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. Na całym świecie filmowy Grey zebrał już 240 mln dolarów i to tylko w weekend otwarcia!!! Jak widać, nietypowy, przekraczający granice seks i klapsy w tyłek sprzedają się w dzisiejszych czasach jak świeże bułeczki czy pączki w tłusty czwartek. Cóż...

Książka "50 twarzy Grey'a" stała się bestsellerem bez jakiegoś wyraźnego powodu ku temu i ku mojemu ogromnemu zdziwieniu (gdy już po nią sięgnęłam). Napisana prostym, ale dosadnym językiem, opisuje to, co dzieje się na ogół w filmach dla dorosłych - seksualne zbliżenia dziewicy i przystojnego milionera - głównie, gdzieś naokoło jest toksyczna relacja młodej, normalnej dziewczyny z doświadczonym, zboczonym Christianem Grey'em. Coś więcej? Absolutnie nie.

Nie wiem, o co tyle hałasu, bo filmowe "50 twarzy Grey'a" to dość nudny, przewidywalny film, który stara się "namalować" nam książkę, a że większość akcji powieści to seks, seks i seks - jest to niebywale trudne. Więc paradoksalnie w filmie jest to, czego nie ma w książce (więcej szczegółów, np. wygląd garderoby Grey'a itp.), ale nie ma tego, co jest w książce, a na co czekali wszyscy czytelnicy - ten wyuzdany seks. Filmowa Anastasia stara się jak może. Dakota wygląda bardzo ładnie i bardzo dobrze gra... zarumienioną, nieśmiałą dziewczynę, ale z poczuciem humoru i dystansem do swojej postaci - to zresztą ogromna zaleta całego filmu - dystans do postaci i sytuacyjny humor, to pozwoliło mi przetrwać ten seans.

Zdecydowanie gorzej sytuacja ma się z Panem Grey'em Przystojnym. Pan Przystojny po prostu jest, bzyka czy tam pieprzy, ale jakoś tak nieprzekonująco. W ogóle wszystko robi tak nieprzekonująco! Z jego strony brakuje chemii i emocji. Ale jak to powiedziała jedna moja znajoma, ciacho jest, może to wystarczy??? Mnie nie.

Podsumowując, chemii w tym związku nie ma, nie widzę szansy na dłuższą relację! O! Nuda trochę, mimo kilku fajnych klapsów pod koniec, ładnej muzyki, strojów i gadżetów. Pokój przyjemności pełen rekwizytów, a nam pokazany jest zaledwie jeden?! To jakaś kara dla kinomanów Panie Grey??? To jakiś żart Panie Grey!!

I jeszcze jedno. Nie wiem, może się nie znam, ale zupełnie nie rozumiem, czemu Dakota do filmu się nie ogoliła??? Ktoś mi to wytłumaczy???

To byłam ja - Ania. Ewa nie poszła do kina, i dobrze ją rozumiem ;)

50 twarzy Grey'a
Reżyseria: Sam Taylor-Johnson
Muzyka: Danny Elfman !!!
Występują: Dakota Johnson i Jamie Dornan
UIP
2 h 4 min.

sobota, 7 lutego 2015

Serena, czyli konie, drewno i poszukiwanie pantery


Zwiastun do tego obrazu stara się przyciągać. Magnesami mają być: reżyserka z Oscarem - Susanne Bier. Aktorka z Oscarem - to Jennifer Lawrence i przystojny - nominowany do Oscara - Bradley Cooper...

Błagam, nie dajcie się nabrać!!!

Nuda, nuda i nuuda.

"Serena" to historia miłości pewnej dość silnej i krnąbrnej, a jak na czasy, w których żyje dość ekscentrycznej dziewczyny, i pewnego przystojnego, bogatego właściciela tartaku. O taaak. On ma drewno. Ona sama jak to drewno. Piękna. Umalowana.



Poznają się na przejażdżce konno. I od tej sceny już wiedziałam, że to będzie bardzo zły film. Mimo pięknej scenerii, kostiumów i dbałości nad wyraz skrupulatnej jeśli chodzi o szczegóły w tej materii. 

Scen kilka potem mamy już małżeństwo, sceny łóżkowe i grzeczny obraz małżeństwa przy tartaku. Przypomniał mi się serial "Doktor Queen". Ale żeby w "Serenie" było chociaż trochę tego napięcia, tego romansu, tej miłości, namiętności :D Gdzie tam... drętwo, bez napięcia, uczucia i werwy. Wióry nie lecą, tylko płakać się chce...



I czekałam na jakieś napięcie, zwrot w scenariuszu... dłuuuugo oglądamy dość nudne obrazy pejzaży lasu i tartaku, ludzi przy pracy, kilka scen zbliżeń namiętnych głównej pary, a potem zaczyna się intymny dramat tej dwójki, który rozwija się w dość dziwną stronę. Żeby nie zdradzać zbyt wiele wspomnę, że chodzi o dziecko, szczerość w interesie i pewną panterę. Ale wszystko jest tak topornie i w drewnie rzeźbione, że szkoda Waszego czasu, nie mówiąc już o kasie za bilety. No chyba, że macie ochotę odwiedzić tartak na odludzie, pooglądać Coopera w kapeluszu i Lawrence w czerwonych ustach i spojrzeć panterze głęboko w oczy.



Z tą panterą to zresztą zabawna sprawa. To znaczy wcale nie zabawna, ale śmiałam się, bo inaczej nie można zareagować na zakończenie tego filmu. Podsumowując, "Serena" to stracona szansa i wygląda tylko na próbę wejścia reżyserki ambitnych dzieł do świata kina wysokobudżetowego, bo że kasę wydano na ten projekt to widać. Szkoda, ale to ciekawe, że tacy aktorzy zagrali w takim złym filmie. Czytamy scenariusze??!!


Serena
Reżyseria: Susanne Bier
Występują: Jennifer Lawrence i Bradley Cooper, plus pantera
PHOENIX
109'