„Hobbit. Bitwa pięciu armii” to naprawdę zjawiskowy spektakl
w stylu Petera Jacksona. Facet wie jak nas przyciągnąć przed ekran (robi to już
6 razy, wliczając w to „Władcę pierścieni”). Sztuką było też niewątpliwie z małej
książeczki Tolkiena zrobić trzyczęściowy serial pt. „Hobbit” i z każdego
popłynęła kasa (sprytne). Pod tym względem Peter Jackson jest czarodziejem
niczym Gandalf Szary (z niczego wyczarował coś).
W „Bitwie pięciu armii” wracamy do Śródziemia i kończymy to,
co zaczęliśmy. Trzeba zabić smoka, rozporządzić złoto i rozprawić się z czyhającym
za bramą złem w postaci Orków i zbliżającej się złowrogo wyglądającej przyszłości.
Niedługo, bo za 111 lat, Gandalf poprosi Frodo, by poszedł z nim na wyprawę we „Władcy
pierścienia”.
Hobbit zrobił swoje, ale wciąż nie może opuścić służby, bo gorączka
złota toczy pewnego krasnoluda, elfy też chcą uszczknąć trochę ze skarbu, a
ludzie chcą przetrwać. I tak toczy się bitwa między gatunkami, rodami a
ambicjami i oczekiwaniami. Mimo to koniec końców staną razem do jednej wojny,
by ratować życie, stawiając czoło armii potworów.
Na samym początku miałam wrażenie, że nic się w tym trzecim „Hobbicie”
nie dzieje. Nie wiedziałam, czemu grupa krasnoludów mimo świadomości, że smok
jest już zabity, wciąż siedzi w twierdzy ze złotem. Jaki był tego cel?!
Utkwiliśmy wraz z Bilbo w tej smoczej górze, patrząc na rozwój wypadków. Dopiero
potem zaczyna się coś dziać.
Wszyscy zmierzają pod górę. Inne krasnoludy, elfy i orki. Zaczyna
być tłoczno i przyznam, że ładnie to wyglądało. Jackson potrafi pięknie „malować”
na ekranie walkę. Momenty głównej, decydującej bitwy są majestatyczne i
zjawiskowe – poruszyły mnie (szkoda, że było tych fragmentów tak mało, za mało!).
Do tego ten bajeczny krajobraz!
Niestety irytowały mnie tym razem niektóre patetyczne,
romantyczne fragmenty, np. chwile wyznań kochanków. Może były za długie? Zabawne
były też niektóre zwroty akcji całkiem niewiarygodne, tu mam na myśli pewne
podskoki Legolasa. Momentami brakowało mi też samego Bilbo, bo reżyser jakby
zostawiał go czasami gdzieś na stronie, zajmując się innymi bohaterami, a to w
końcu o nim film, a może nie?! Może zwyczajnie było za mało tematu, by opowiadać
o tym aż przez trzy filmy?! Przyjemny element, który nieustannie towarzyszy zmaganiom
bohaterom „Hobbita” to humor. Był i w tej części – zabawny, z dystansem
traktujący powagę sytuacji.
Całościowo oczywiście film się broni. Technicznie jest
świetnie zrobiony. I tylko nie ma w tym już świeżości, oryginalności,
zaskoczenia, jest za to sentyment do bohaterów, który zawsze w fanach Tolkiena
będzie.
Muszę przyznać, że na początku trochę mi się nudziło, ale
już pod koniec nie mogłam oderwać wzroku. Nie muszę nic mówić, bo i tak
będziecie chcieli to zobaczyć. Piękna jest ta bitwa, ale dobrze, że to już
koniec…
Hobbit. Bitwa pięciu armii
Reżyseria: Peter Jackson
Występują: Ian McKellen, Martin Freeman, Richard Armitage i inni.
Najsmutniejsze jest to, że zwiastun tego filmu mi się
podobał. (Gratuluję dystrybutorom dobrego zabiegu marketingowego.) Tak jak i moim kolegom po fachu, którzy razem ze mną spotkali się w
mroźny poranek w przyjemnych okolicznościach przyrody (Starego Miasta) w kinie
Kultura, by zaczerpnąć trochę wysokiej kultury. Ale ta uciekła (albo wręcz dosadnie ujmę spie…..ła)
gdzieś w popłochu wraz ze zgaszeniem
świateł w kinie i rozpoczęciem się filmu. Trudno określić, czym jest film „Pani
z przedszkola” i czym miał być – nie wiem do dzisiaj, a po pokazie wszyscy rzucili się do kawy i herbaty, a nawet wody i nabrali trochę wody w usta - ciekawe dlaczego?! Ani to komedia. Ania romantyczne kino. Ani komedia romantyczna tym bardziej z tego nie jest! Wiem, że technicznie film
stoi na naprawdę wysokim poziomie. Reżyser dwoi się i troi, by nas zaskoczyć formą (nawet czerpie z komiksu, co jest tylko ładną zabawą wizualną, dużo jest zresztą scen ładnych, które wypełniają tylko miejsce, nic nie wnosząc do opowieści),
operator robi to samo wynajdując coraz to ciekawsze ujęcia, twórca muzyki przyjemnie
drażni nasze uszy, nawet montażysta się postarał, a osoby odpowiedzialne za
scenografię, kostiumy i oddanie klimatu tamtych czasów wykonali perfekcyjną
robotę – tym bardziej szkoda, że najważniejszego fundamentu w tym wszystkim
brak – opowieści, scenariusza, historii, dobrych dialogów! Nie ma mięsa, które wtłoczyłoby
w ten precyzyjnie skrojony szkielet trochę ducha. A o czym jest ten film?
Zupełnie o czym innym niż to wynika ze zwiastuna: głównym bohaterem „Pani z przedszkola”
jest mężczyzna (Łukasz Simlat), który zaczyna psychoterapię, by uporać się z
przedwczesnym wytryskiem. Do tego potrzebne jest (wg. psychoterapii) przestudiowanie
swojego życia począwszy od dzieciństwa. I opowiada nam mały brzdąc głosem dorosłego
we wspomnieniach mężczyzny siedzącego na kozetce swoje spostrzeżenia jak miał
kilka latek i chodził do szkoły, kąpał się z mamą w wannie, był zafascynowany
panią z przedszkola czy zdegustowany szorstkością babci. Jego rodzice kochają się miłością trudną. Ojciec myśli tylko o seksie, a mama... bardziej o przeżywaniu miłości. I tak trochę
opowiadamy, trochę wspominamy, zawracamy, powtarzamy, zmieniamy. Momentami nie
wiemy już co jest wymysłem wyobraźni mężczyzny czy psychoterapeuty, a co
prawdą. Wszystko się miesza, a dla tej historii to niestety niedobrze. Chaos i
powtórzenia – złe połączenie. Świetni aktorzy, których zaproszono do udziału w
tym projekcie, robią co mogą. Agata Kulesza uśmiecha się szeroko, ale zagranie
zwykłej kury domowej (nawet odkrywającej w sobie lesbijskie skłonności) nie
jest łatwe, Karolina Gruszka jest słodziutka, Adam Woronowicz gra na swoją nutę
i na niego patrzy się i słucha go najprzyjemniej, jest i Krystyna Janda -
genialna, ale pojawia się tylko z trzy razy chyba – to wszystko za mało.
Atrakcyjna forma ginie w nudnej historii, która jest niestety jednym wielkim
bełkotem i powtórzeniem. Szkoda, bo pomysł był ciekawy, a aktorzy wciąż
pozostają w mojej opinii utalentowanymi, co się stało ze scenariuszem i
reżyserią? Odpowiada za nie Marcin Krzyształowicz – twórca porażającej „Obławy”!
Nie rozumiem. Nie wiem. Nie znam się. Wróć! Właśnie, że się znam, dlatego piszę
i przestrzegam!
Pani z przedszkola
Reżyseria: Marcin Krzyształowicz
Występują: Łukasz Simlat, Agata Kulesza, Adam Woronowicz, Marian Dziędziel, Krystyna Janda, Karolina Gruszka
Niespecjalnie
przypadł mi do gustu polski tytuł tego filmu, dlatego będę używała
oryginalnego. Uważam, że lepiej oddaje on to, co autor miał na myśli (a chodzi
o tytuł świętego, którym nasz bohater w dość magicznych okolicznościach zostaje
uhonorowany). W chwili, gdy poznajemy Vincenta nie jest on żadnych świętym. Nie
jest nawet fajnym kolesiem. Nie jest sympatycznym sąsiadem. Jest opryskliwym,
narzekającym facetem w średnim wieku, któremu wiele w życiu nie wyszło. Pije,
pali, bzyka prostytutkę w ciąży i ma wszystko gdzieś, a przynajmniej takie
sprawia pierwsze wrażenie. Z każdą chwilą, gdy poznajemy go bliżej, zaczynamy
go tolerować, a nawet rozumieć, ale żeby polubić, musimy obejrzeć cały film –
nie jest to łatwe, ale sprawi Wam niebiańską przyjemność, bo w głównej roli
wystąpił uroczy jak zawsze i mistrzowski w sztuce odgrywania roli – Pan Bill
Murray! Dla mnie razem z Morganem Freemanem mogliby czytać rozkłady jazdy
polskich autobusów i wpatrywałabym się w nich jak urzeczona, co więcej
nazwałabym to sztuką. Murray po raz kolejny przechodzi sam siebie, a jego
bohater dość przypadkowo zostaje babbysitterem pewnego chłopca z sąsiedniego
domu. Jego matka pracuje całymi dniami, więc młody nie ma z kim odrabiać lekcji
i jeść niezdrowych rzeczy. Niekochający życia sąsiad wydaje się idealną
opiekunką. Zaskakująco tych dwoje przypadnie sobie do gustu i razem odkryją stary
dobrze znany kawałek świata na nowo. I będzie śmiech. I będą łzy. I będzie
zabawnie, ale też momentami złośliwie. Wzruszycie się i przeklniecie, bo taki
właśnie jest ten film – wzruszający, mądry jak diabli i prawdziwy. Jak się
domyślacie zarówno starszy, jak i młodszy dzięki temu drugiemu coś zrozumie,
czegoś nowego doświadczy albo przypomni sobie jak to jest znowu to coś poczuć.
Wiem, że piszę bardzo enigmatycznie, ale chciałabym, żebyście poszli na ten
film do kina i żebyście sami doznali tych wszystkich emocji i tych wzruszeń.
Uwielbiam takie z pozoru proste historie, po obejrzeniu których siedzę jeszcze
długo po napisach końcowych w fotelu kinowym i płaczę lub się śmieję i jeszcze
długo pamiętam te historie, tych bohaterów lub piosenki, które nucili. Piękny
film i moje objawienie ostatnio. Polecam z całego serca.
Mów mi Vincent
Reżyseria: Theodore Melfi
Występują: Bill Murray, Naomi Watts, Melissa McCarthy
Zacznę od tego, że uwielbiam filmy, w których głównym bohaterem
jest psychopatyczny morderca (patrz Hannibal Lecter w „Milczeniu owiec” bądź „Hannibalu”
czy „Czerwonym smoku”), albo makler też morderca (patrz „American psycho”),
tudzież inny morderca (patrz „Pachnidło” lub inny Twój ulubiony film o
mordercach). Nie wiem, co to o mnie świadczy, ale gdy dołożę do tego moją
miłość do kryminałów, wyjdzie z tego duży kawałek mojej ciemnej strony duszy.
Coś jest przyciągającego w tych mrocznych bohaterach, nie uważacie?! Może to ta
dwoistość zachowań, relatywizm w podejściu do oceny ich zachowania i odkrycie w
każdym z nich pierwiastka ludzkiego. Bo każdy z nas czasami chciałby zejść do „Podziemnego
kręgu” i narozrabiać trochę… bohater „Wolnego strzelca” też trochę narozrabia i
nie ma żadnych wyrzutów sumienia!
Zaczyna się całkiem spokojnie. Operator poprzez zjawiskowe,
ale całkiem codzienne zdjęcia (ranne i wieczorne) miasta wprowadza nas w klimat
tej opowieści. Klimat, który niczego nie zdradza, chociaż sprawia, że mamy
lekką gęsią skórkę na plecach, bo chyba jest za cicho, za czysto i za ładnie. Mimo
wszystko z chęcią i bez obaw wchodzimy między te domy, ulice, między tych ludzi…
wydawałoby się przeciętnych, jak ja czy ty. Ale już przy pierwszym spotkaniu (i
drugiej gęsiej skórce na plecach) natykamy się na Lou (zagrany genialnie przez chudszego
Jake’a Gyllenhala), który pod przykrywką nocy kradnie nieznajomemu zegarek i
zabiera jego rzeczy (nie bez szwanku na zdrowiu poszkodowanego).
Od początku widać, że Lou nie jest zwykłym obywatelem (ani nie
jest zwykłym człowiekiem) i jest zdolny do wszystkiego. Pytanie, co takiego
jest w stanie jeszcze zrobić, by osiągnąć swoje cele? i kim jest Lou? Lou jest chłopakiem
z tego miasta, który wcześnie skończył naukę, od tamtej pory studiuje tylko internet,
który jest dla niego jedynym źródłem wiedzy. Co jest zresztą bardzo znamienne dla
jego rozmów z ludźmi. W każdej takiej rozmowie używa bardzo wygładzonych zdań,
których nikt normalny nie stosuje w życiu. Lou mówi językiem pisanym, co w
zderzeniu z jego psychopatycznym fizys wygląda całkiem zabawnie, aczkolwiek
przerażająco. Lou potrzebuje pieniędzy i szuka pracy, ale nie wysyła CV. Jest
grzeczny, szuka okazji, ładnie prosi, wygłaszając do potencjalnego pracodawcy
regułkę o swoich kwalifikacjach z szerokim uśmiechem i nieruchomymi oczami.
Oczy – one go zdradzają. Są nieruchome, nie wyrażają żadnych emocji, co
sprawia, że się go boimy. Lou nie czuje, on myśli. Nie ma skrupułów, tylko
działa. To twardy charakter, który nie przyjmuje odmowy i wymaga całkowitego
posłuszeństwa.
Pewnej nocy Lou jest świadkiem wypadku. Intryguje go
dziennikarz, który z kamerą biega wokół miejsca zdarzenia. Obserwuje go,
podpytuje, trochę śledzi i już ma pomysł na biznes. Za sprzedany, a wcześniej ukradziony
rower, kupuje kamerę i skaner policyjny, by śledzić donosy o zdarzeniach.
Zatrudnia stażystę (!) i jedzie w trasę, by nakręcić swój pierwszy materiał z
miejsca zdarzenia. Każdy kolejny jest coraz śmielszy. Lou nie uznaje kompromisów, dla niego każdy cel uświęca środki. On nie ma skrupułów i nie zna emocji, robi tylko to, co potrzebne jest, by jego materiał znalazł się w czołówce wiadomości. Za każdym razem sprzedaje go do TV, a w domu kataloguje i ogląda po kilka razy dziennie. Jest dumny z siebie, a my patrzymy na to z przerażeniem.
Zastanawiałam się przez cały ten film, ile takich ludzi żyje
gdzieś wśród nas. Samotnych, przerażonych, nieprzystosowanych do koegzystowania
w społeczeństwie, z różnych powodów. Mieszkających tak jak Lou w małym mieszkanku,
podlewających codziennie tego samego kwiatka i wpatrujących się w ekran telewizora
lub komputera. Bez pracy, perspektyw, odpowiedniego spojrzenia. Mam wrażenie, że wielu. To jeden ważny wątek, który porusza ten film, drugim jest
nadużywanie czwartej władzy przez media. Film "Wolny strzelec" pokazuje jakie newsy potrzebuje dzisiaj telewizja - krwawe! Co więcej, ludzie już nie pytają, dlaczego i po co?, tylko za ile? Krwawiąca matka z dzieckiem? Proszę bardzo.
Umierający mężczyzna? Sam czy z matką? Tak wygląda z perspektywy tego filmu
dzisiejsze dziennikarstwo newsowe. News jest najlepszy wtedy, gdy prawie umiera
na nim człowiek. A co robi wtedy dziennikarz zamiast pomóc? Kręci ten materiał.
I nikt nie dzwoni po pogotowie.
"Wolny strzelec" to wciągające i trzymające w napięciu kino. Brutalnie pokazuje, na co jest popyt w dzisiejszym dziennikarstwie. Świetne
kino, jeszcze lepsze aktorstwo, dobry warsztat – montaż, muzyka, reżyseria, operatorka!
Niebezpiecznie wciągające! I mimo, że trudno polubić Lou, to mnie magnetyzował, ma w sobie jakiś urok, więc uważajcie!
Wolny strzelec Reżyseria: Dan Gilroy Występują: Jake Gyllenhaal, Rene Russo MONOLITH FILMS 1'57''
Niestety, każdy się starzeje. I wiem, że mi nie uwierzycie,
ale Hugh Grant też – i to widać bardzo w tym filmie. Już coraz trudniej
uwierzyć w jego flirty ze studentkami. Coraz łatwiej za to gra mu się starzejącego
się nieudacznika po przejściach, zresztą to zawsze była „jego” rola. Od lat gra
tę samą postać i robi to lepiej lub gorzej, ale tej charyzmy, tego błysku w oku
nikt mu nie odbierze – to będzie zawsze, jest i tu, ale dla mnie w tym filmie
istniała niestety tym razem tylko ona – Marisa Tomei. Wyglądała obłędnie, a jak
tańczyła…
„Scenariusz na miłość” to historia scenarzysty, który po
dużym oscarowym sukcesie nie może napisać nic nowego i jest zmuszony przyjąć
pracę na uniwersytecie w jakiejś dziurze w stanie Nowy Jork. Opuszcza więc
słoneczne LA, by zanurzyć się w depresyjnie deszczowej norce. A tam musi uczyć
scenariopisarstwa. Muszę przyznać, że zabiera się do tego od początku bardzo
pedagogicznie… wybierając swoich studentów nie po jakości prac, jakie napisali,
ale po fotkach na profilu społecznościowym, a zaraz potem pakuje się w romans
ze swoją studentką – nie ma co, prawdziwy profesor! Gdzieś w międzyczasie zadrze
z fanką Jane Austen, odnajdzie w sobie miłość do nauczania i pozna kobietę (w
swoim wieku!), która go zrozumie.
Owszem całość jest przewidywalna i banalna (i momentami
trochę nużąca), ale mimo wszystko ten film ma taką konstrukcję, że bawi i
sprawia ogromną przyjemność. Potrzeba nam czasami takich zwykłych, ciepłych,
spokojnych filmów. To inteligentne, wyważone, zabawne kino, które przypomina
tak mimochodem wiadome prawdy. Że trzeba dzwonić do dzieci! Że nie liczy się
opakowanie, a to co w środku! Że czasami warto posłuchać głosu serca! Że trzeba
dać sobie i innym szansę!
„Scenariusz na miłość” to poprawnie zrobione kino, które pomoże
Wam oderwać się na chwilę od szarej rzeczywistości. Może się nawet kilka razy
uśmiechniecie, i to tyle. Nic więcej Wam nie „zrobi”. Nie jest to wielkie kino,
ale nie grozi niebezpieczeństwem :)
Film w kinach za tydzień.
Scenariusz na miłość Reżyseria: Marc Lawrence Występują: Hugh Grant, Marisa Tomei KINO ŚWIAT 1'46''
Od czasów Harry’ego Pottera i podzielonej na dwie połówki
jego ostatniej filmowej części z lekkim przymrużeniem oka podchodzę do
kolejnych kontynuacji części następnych (twórcom chyba się mnoży w oczach od
ilości dolarów, które mogą zarobić, kręcąc swoje filmy na części! Nieładnie i
chciwie bardzo, dziwne, że jeszcze nikt z „Piły” ich nie ukarał).
„Władca Pierścieni” już dość mocno nadszarpnął cierpliwość i wytrzymałość
widza, tak samo jak seria „Matrixów”, a „Hobbit” idzie i idzie, a Smocza góra
wciąż daleko (damy radę z kolejnymi podejściami?! Przynajmniej w tym wypadku
efekty specjalnie wynagradzają długie oczekiwanie).
Tym razem do kina trafia kolejna - trzecia - odsłona przygód
Katniss Everdeen (podzielona na 2 części!). Poznaliśmy ją 2 lata temu, gdy do
kin weszły „Igrzyska śmierci”. Adaptacja poczytnej książki science-fiction dla
młodzieży miała już swoich fanów, a film tylko wzmógł zainteresowanie autorką,
jej powieścią i bohaterami z miasta Panem. „Igrzyska śmierci” wdarły się
przebojem do kin i zakręciły w głowach milionom, mnie również. To było nowe,
świeże, oryginalne kino, a przede wszystkim zapraszało mnie do całkowicie
wykreowanego świata, którego nie znałam. Pachniało tajemnicą i
niebezpieczeństwem, a w kinie wyglądało efektownie i czarująco. Cały film
umiejętnie trzymał mnie w napięciu od początku do końca i nawet patetyczne mowy
czy krzyki Katniss nie osłabiły przesłania o sile miłości i lojalności. To
wszystko było wiarygodne i uwierzyłam. Podziwiałam odwagę Katniss i
obserwowałam jej z góry skazany na porażkę los. Z obawą śledziłam losy rządu,
który na pewno nie przypominał demokratycznego. A kreacja bezwzględnego i
surowego prezydenta o nazwisku Snow, którego zagrał Donald Sutherland, to
dopiero postać i aktorski popis – uwielbiam na niego patrzeć i go słuchać! Nie
wiem czemu to zło tak kręci?! Poznawanie i odkrywanie świata kolejnych
dystryktów wciągnęło mnie bez reszty, a obserwowanie aktorów: Jennifer Lawrence,
dla której ta rola była przepustką do świata wielkiego kina, nieżyjącego już
Philllipe’a Seymour’a Hoffman’a czy zabawnego Woody’ego Harrelsona i ironiczną
Elisabeth Banks – sprawiło niesamowitą przyjemność. Technicznie obrazowi nic
nie brakowało i wciąż nie brakuje, czasami po prostu wyczerpuje się temat.
„Igrzyska śmierci” to jedna wielka gra. O przetrwanie. O
przekonania. O widza. W pierwszej części Katniss wygrywa głodowe igrzyska,
pokonuje system (a przynajmniej tak jej się wydaje) i ratuję swoja siostrę,
rodzinę, przyjaciół. Pierwsza część wygrała też w kinach. Zaskoczenie zrobiło
swoje – kinomani wzięli szturmem kina, kupili bilety i obejrzeli. Kolejne
części mają z definicji trudniej. Nie ma taryfy ulgowej, nie ma zaskoczenia,
jest potrzeba, by to co nas raz przyciągnęło do kina, zrobiło to jeszcze raz,
ale mocniej.
Widowiskowe „W pierścieniu ognia” teoretycznie miały w
sobie to coś i znowu się udało, ale... było to już tylko, a może aż
wprowadzenie do kolejnego odcinka, który trochę powielił fabularne wątki z
pierwszego. Nie ma zaskoczenia, nie ma świeżości, ale musze przyznać, że
energia była, chociaż może wzięła się bardziej z efektów specjalnych i atrybutów
naokoło bohaterów (bo czego tam nie było na tej arenie: ogień, do tego przemarsz
wojsk, czyli parada zwycięzców). Znowu mamy walki na arenie, a wcześniej
trening. Prezydent Snow zmusza Katniss do bycia twarzą systemu i nie daje jej
wyboru – grozi śmiercią najbliższych. Jest to środkowy, przełomowy moment całej
powieści i filmu. Wokół szerzą się zamieszki, a Katniss nie ma wyjścia i zgadza
się na warunki prezydenta, na koniec dochodzi do wielkiej bitwy i strzału
Katniss, która trafia w pole siłowe, a to skutkuje tragedią.
„Igrzyska śmierci” od samego początku pięknie i brutalnie
pokazują romans polityki z marketingiem i agitacją w mieście Panem. Bardzo
wiele rzeczy jest tam tworzone na pokaz ku rozrywce tłumu. Przemowy są wymyślane
i cedzone co do słowa, bo każde ma znaczenie. Prawda ukryta jest gdzieś na
przedmieściach, a system kreuje sam siebie na dobrego i sprawiedliwego ojca
Boga w postaci prezydenta Snow’a. Muszę przyznać, że ten polityczny aspekt
całej serii podoba mi się najbardziej. Może dlatego, że niesie ze sobą element komiczny,
a przy okazji przypomina mi to, co czasami dzieje się w polityce współcześnie. „
Kosogłos” zaczyna się w momencie, gdy sequel się kończy, a
dokładniej urywa się. Plan Katnis się nie powiódł, doszło do zamieszek i
spalenia miast-dystryktów. Zginęło wielu ludzi. Katniss dochodzi do siebie mając
za przyjaciela poczucie winy i tęsknotę za Peetą. W Panem został prezydent i
jego podwładni (a także kilku zwycięzców, przyjaciół Katniss ). Reszta albo
chowa się po spalonych dystryktach, albo uciekła i ukrywa się planując
rewolucję i przeciwstawienie się władzy autokratycznego Kapitolu. Katnis ma
zostać twarzą, dosłownie i w przenośni, nowej rewolucji. Ukrywa się i działa
pod rządami Pani prezydent (w tej roli Julianne Moore). Wracają znani z poprzednich
części bohaterowie… próbująca radzić sobie z bezbarwnym kostiumem i brakiem
peruk Effie, od dawna po raz pierwszy trzeźwy Haymith, czy ważący słowa Plutarch.
Wszyscy staną do walki o odbicie Panem z rąk despoty Snowa. Ale najpierw trzeba
przekonać tłum, że rewolucja jest słuszna, wobec tego potrzebne są materiały
marketingowe, które zbiera ekipa filmowa, a Katniss odwiedza spalone rodzinne
strony. Trwa przygotowywanie do ostatecznej walki – tak mogę opisać ten kolejny
odcinek „Igrzysk śmierci”. Niewiele się dzieje mamy dużo więcej scen
statycznych, kontemplacyjnych, w trakcie których oglądamy wraz z głównymi
bohaterami zniszczenia po ostatniej bitwie. Katniss próbuje odnaleźć się w tej
nowej rzeczywistości i decyduje, czy chce zostać twarzą nowego powstania. Ta
część też niestety dochodzi do pewnej ściany i urywa się – musimy czekać na
ostatnią. Nie lubię tego zabiegu, bo nie po to idę do kina, by czekać rok na zakończenie
akcji, ale jak widać taki ostatnio trend kontynuacji.
Jak najnowsza część wypada na tle dwóch poprzednich? Całkiem
nieźle, aczkolwiek świeżość już nie ta, bohaterowie wciąż interesujący, ale
jakby mniej zabawni. Technicznie jest to wciąż ten sam obraz, który znamy.
Aktorsko też (jak zwykle świetni Hoffman, Harrelson czy Lawrence). Mamy bardzo
ładne zdjęcia, do tego nastrojowa muzyka – to się ładnie komponuje. Jeśli chodzi
o scenografię, to brakowało mi w tym wszystkim trochę więcej wiarygodności, bo
nie kupuję pięknych, wyczesanych włosów Katniss (w końcu żyją pod ziemią!) i
takiej czystości bohaterów. Z fabułą miałam problem, bo momentami lekko mnie znudziła
(brakowało mi trochę fajerwerków, które były do tej pory w każdej części, ale to, jak kto lubi), a niektóre patetyczne teksty tym razem raziły, za to bardzo podobały mi się jak zwykle nawiązania do polityki i reklamy (marketingowe tworzenie pięknego obrazu nowej rewolucji - cudowne!). „Kosogłos” to solidne kino rozrywkowe, które fanom
całej serii na pewno będzie się podobało. Ja stoję gdzieś po środku. Doceniam technikę, aktorstwo, wizję, ale zauwazyłam pewne niedociagnięcia. Zostanę wierna pierwszej części, a na zamknięcie całości będę czekała tak czy inaczej, bo
zmusili mnie do tego scenarzyści :) albo inaczej - sprytnie namówili.
Igrzyska śmierci. Kosogłos, część 1 Reżyseria: Francis Lawrence Występują: Jennifer Lawrence, Phillipe Seymour Hoffman, Woody Harrelson, Liam Hemsworth, Donald Sutherland, Julianne Moore. Forum Film Poland 2'5''
Najnowsza komedia braci Farrellych STOP krótko STOP absurdalna STOP Jeszcze głupsza, a przynajmniej na tym samym poziomie co "jedynka" STOP dwójka nierozgarniętych kumpli powraca STOP Carrey ten sam STOP Daniels ten sam chociaż momentami uroczy STOP odsmażane kotlety STOP nieświeży humor STOP kloaka STOP taka śmieszna STOP naprawdę? STOP powrót dziadków nieudany STOP chyba że ktoś lubi STOP scenarzystów wielu STOP co widać STOP śmiech z bezradności, ale jest STOP kto ma takie pomysły? STOP
„Mapy gwiazd” wpisują się w nurt kina Cronenberga, w którym
obnaża wszystkie ludzkie słabości i przyzwyczajenia współczesnego świata. Nie
podoba mu się nasz pęd za pieniądzem, bezkompromisowa rywalizacja czy ta wielka
potrzeba bycia znanym i lubianym. Piętnuje potrzebę brania narkotyków i innych
pastylek dosłownie na wszystko, naśmiewa się z wizyt u psychoterapeutów
szarlatanów i mówi nam, że tak naprawdę trudno w Hollywood znaleźć normalną
osobę (ale to tylko jego zdanie).
Główną bohaterką „Mapy gwiazd” jest Agatha (bardzo
dobra Mia Wasikowska). Nie wiemy, dlaczego przyjeżdża do Hollywood. Choruje na
dwubiegunowość i ma poparzony fragment twarzy, który przykrywa włosami – to nas
intryguje i chcemy poznać jej historię, ale nie tak szybko. Spotykamy ją na
lotnisku, gdy zamawia limuzynę z szoferem. Nie wiem czy ją polubicie. Nie wiem
czy polubicie kogokolwiek z tego filmu, bo trudno jest do tych zwariowanych
dziwadeł poczuć sympatię. Agatha poznaje szofera (niespełnionego scenarzystę; w
tej roli Robert Pattinson), z którym umawia się na randkę, a w międzyczasie
dostaje pracę asystentki znanej aktorki Havany (w tej roli genialna Julianne
Moore). I tu się muszę zatrzymać, bo to, co wyprawia ze swoją postacią Moore to
jest po prostu niesamowite! To jak
odgrywa zepsutą, zapatrzoną w siebie i walczącą ze zmorami przeszłości starzejącą
się aktorkę jest naprawdę świetne! I jeszcze to, że w ogóle nie wstydzi się
pokazywać swojego ciała w intymnych sytuacjach, a do najmłodszych już nie
należy. Jest wiarygodna i po prostu naturalna, nawet jak puszcza bączka przy
swojej asystentce. Tak, wiem – obrzydliwość?! Ale Cronenberg właśnie w takie
rejony zagląda. Do toalety słynnej aktorki, do przyczepy znanego aktora, na
tylne siedzenie limuzyny w tracie ekskluzywnego rżnięcia. Jemu to pokazywanie,
a nam zaglądanie sprawia obsesyjną przyjemność.
Do starzejącej się aktorki bez
roli i poparzonej asystentki dochodzi młodociany aktor uzależniony od narkotyków
i pewna para, która próbuje zapomnieć o przeszłości. A wiadomo, że w Hollywood trzeba
bardzo uważać na historie z przeszłości, bo mogą znaleźć się na pierwszych
stronach gazet i zatruć niejedno celebryckie życie – a to przecież byłby koniec
świata?!
Zastanawiające jest, na ile to, co widzimy w filmie Cronenberga, jest
prawdą, a na ile swoistym ekstremum na potrzeby fikcji filmowej?! Wywalenie
wszystkich bebechów pod nogi widza – tak trochę robi Cronenberg, pytanie tylko
po co? Szczerze mówiąc nie wiem, bo ja nie dostąpiłam żadnego katharsis, raczej
dostałam po głowie i wyszłam z kina z niesmakiem i lekko zmieszana. Może po to,
by dać swój głos na temat teraźniejszości.
Niektóre sceny w tym filmie zapamiętam
na bardzo długo. I to nie tylko dlatego, że są brutalne w treści, ale ze
względu na sposób ich pokazania. Ale… ale nie polubiłam tego obrazu. Doceniam
warsztat, bo technicznie ten film wzbija się na wyżyny, po prostu treść jest
bardzo dziwaczna, a bohaterowie i ich związki po rozłożeniu na czynniki
pierwsze przypominają istną telenowelę – tyle tam dramatów i dziwaków.
Gdyby można
było opisać uczucia, jakie towarzyszyły mi podczas seansu „Mapy gwiazd” byłyby
to: mdłości, niesmak, obrzydzenie, ale też uwielbienie wobec aktorskich możliwości.
Mapy gwiazd
Reżyseria: David Cronenberg
Występują: Julianne Moore, Mia Wasikowska, John Cusack, Robert Pattinson.
Jutro 11 listopada, cudowne, radosne, piękne święto! Każdy Polak będzie je obchodził zupełnie inaczej, bo jak wiadomo niewiele jest chwil, w których możemy przybijać sobie piątki. Częściej zdarza nam się okazja do pokazania środkowego palca. Jeśli jedna zdecydujecie się na spędzenie dnia przed ekranem telewizora, koniecznie przeczytajcie nasz poradnik. Żebyście przypadkiem nie trafili na film, który nie odpowiada waszej wizji patriotyzmu :)
PS post wymaga posiadania poczucia humoru. Jeśli akurat ci go brakuje – idź, bo
się zdenerwujesz:)
Jeśli jesteś patriotą krytycznym... Wmawiasz sobie, że dobro kraju zależy
od twojego wiecznego utyskiwania na rząd, premiera, oraz (p)osłów, jeśli nie
pasuje ci żadna ustawa, żaden projekt A ten cały Sejm najchętniej rozgromiłbyś
w drobny mak... Jeśli słowo „Smoleńsk” kojarzy ci się ze słowami „zamach” „atak
ruskich” „Macierewicz zna prawdę”, a twoim ulubioną przekąską są parówki... Wybierz:
...Oh wait! Film dla ciebie miał powstać ale dranie z PISF-u powiedzieli: nie!
W tej sytuacji możesz obejrzeć... Akademię Pana Kleksa. Ta niewinna opowieść,
którą na pewno pamiętasz z dzieciństwa, odwróci twoją uwagę od spisków i
negatywnych emocji. Będziesz mógł się skupić na magii, przyjaźni, poczuciu
humoru, wyobraźni... Ale z tą ostatnią nie szalej! Jesteś w grupie
podwyższonego ryzyka wymyślania bzdur:)
Jeśli jesteś patriotą zakochanym... W pięknych dziewczętach z tamtych lat, w
bohaterskich chłopcach z nienagannymi fryzurami... Jeśli w życiu, obok
patriotyzmu, równie mocno cenisz idealnie gładką cerę bez pryszczy, wybierz:
Kamienie na szaniec! #ładnichłopcy
1920 Bitwa warszawska! #ładnaNatasza Miasto44! #ładniwszyscy
Jeśli patriotyzm to dla ciebie lanie wroga po mordzie, brudna twarz, dłonie
spękane od noszenia broni, szkoła przetrwania w lesie a nade wszystko mięśnie,
których nie powstydziłby się Pudzianowski, wybierz:
Upsss, nie ma dla ciebie dobrego polskiego filmu :( Jak co roku, zrób sobie
kanapki z szynką i zasiądź przed „Szeregowcem Ryanem”. Jaka polska kinematografia,
takie życie polskiego Rambo :)
Jeśli patriotyzm to dla ciebie szlachta, a reszta niech spada na pole kopać
ziemniaki, jeśli w najpiękniejszych snach nosisz sumiaste wąsy, jeśli marzysz o
futrzastej czapce oraz (patriotycznych) biesiadach przy pieczonym prosiaku i
beczce piwa, na pewno spodoba ci się...
Potop! Nie trzeba niczego tłumaczyć! Nie ma innego wyjścia. Natychmiast!
Jeśli urodziłeś się w latach 80. i nadal poszukujesz swojego super bohatera, bo
z Misia Uszatka już wyrosłeś, a Rambo, według ciebie, poszedł jednak za bardzo
w odżywki... Zobacz...
„Wałęsa. Człowiek z nadziei”. Niech on w
końcu zostanie superbohaterem, tak jak na to zasługuje:)
Szczerze mówiąc spodziewałam się zdecydowanie gorszego
filmu, a dostałam co prawda przewidywalną i opartą na schematach, ale jednak
zjadliwą, komedię romantyczną (z naciskiem na komedię). O czym? O tym jak pewna
ładna blondynka na rolkach (Barbara Kurdej-Szatan) spotkała błękitnookiego
przystojnego lekarza na rowerze (Aleksy Komorowski). Jak mogli się spotkać? No
jak? Ano zderzyli się na ulicy w pewien słoneczny dzień, używając środków
społecznego dowozu (patrz rower lub rolki). W wyniku upadku, zderzenia i pewnie
udaru słonecznego zakochali się w sobie od razu (takie jeb i już – miłość od
pierwszego). On ją zaprosił na lemoniadę, ona się zgodziła, a potem nie
widzieli się przez cały film aż do końcowego pocałunku. Chyba nie zdradziłam za
dużo?!
Nie nastawiajcie się proszę tylko na jakąś wymyślną fabułę. Schemat
pogania schemat. Kobietom brak języka w gębie jak widzą dobrze ubranego, przystojnego
mężczyznę (błagam!), jest gej z problemami (znowu!!), do tego dorzucamy synka
bogatego tatusia, który musi znaleźć sobie żonę, by tatuś go nie wydziedziczył
i piękne zewnętrza Warszawy, jak i wnętrza (znowu sprzedajemy stereotyp, że
młodzi Polacy mieszkają w wielkich apartamentowcach w centrum z widokiem na… z
widokiem ładnym po prostu).
Para głównych bohaterów ma OCZYWIŚCIE swoich
sekundantów w osobach Lucjana i Pauli (Paweł Domagała i Olga Bołądź). I szczerze
mówiąc, gdyby nie ta dwójka, ten film by nie istniał!!! Lucek i Paula to jedyne
krwiste postaci w całym filmie. Paula jest zabawna, rzuca cięte riposty i jest prawdziwą
kobietą, chociaż stereotypowo zrażoną do wszystkich mężczyzn – oczywiście singielka.
Lucek z kolei to narwany, lekko zakręcony, żyjący w innym świecie koleś, który
przeleciałby każdą chętną. Nie będzie odkryciem Ameryki jeśli dodam, że tych
dwoje poczuje do siebie miętę, bo to też przewidywalna sprawa. Bołądź i
Domagała grają naprawdę świetnie, jakby zostali wyciągnięci z jakiejś zupełnie
innej bajki. Z kolei para głównych bohaterów jest urocza, ale zupełnie przezroczysta.
Pani z reklamy PLAY’a może i jest zjadliwa, bardzo ładna i przyjemna, ale nie
ma charakteru (mam wrażenie, że nie wykorzystano jej komediowego potencjału, a
można byłoby). Nie mówiąc już o Panu lekarzu, który po prostu tylko wygląda,
nic poza tym (sorry!). Zawsze mnie zaskakuje, co sobie myślał scenarzysta,
pisząc tak prostą historię (główna para nie może się spotkać, bo pomyliły się numery
telefonu, a w trakcie pojawiają się kolejni kandydaci, w tle jest jakiś slub,
piękna suknia, jakaś wariatka jedna przynajmniej, gej nieszczęśliwie zakochany,
itp). Naprawdę można to było zrobić lepiej! Patrz „Pretty woman”, „To właśnie
miłość”, „Holiday” - są miliony przykładów. Dlaczego nie uczymy się od innych?!
Schemat powtarza się od lat. Polska komedia romantyczna i mam ochotę
zwymiotować. Z rozczuleniem przypominam sobie „Rozmowy nocą”, które były dobrym
filmem tego typu. A reszta?
Ale wracając do „Dzień dobry, kocham cię” to jak
wspomniałam nie jest to bardzo zły film, po prostu nie jest też dobry. To
bardzo średnia, ale do obejrzenia komedia romantyczna. Użyłam tu już wcześniej
słowa „zjadliwa”, pasuje ono idealnie właśnie do tego popcornowego, komercyjnego
kina. Pytanie tylko, jak w tym mają się odnaleźć widzowie szukający rozrywki na
trochę wyższym poziomie? Muszą zmienić salę albo wyluzować. Jak nie nastawicie
się na wyszukaną historię, to pewnie pójdzie łatwiej. A skupienie się na Lucku
już w ogóle załatwia sprawę – dzięki jego postaci śmiałam się w tym filmie
głośno! Dobrze dobrana muzyka pod sceny pomaga, a Łukasz Garlicki w roli
bogatego amanta dodaje całości uroku.
I jeszcze takie spostrzeżenia: Marian
Dziędziel występuje w tym obrazie kilka minut, ale jak się pojawia, to od razu
iskrzy, a wszystko wokół blednie tak, że trudno mi było się pozbierać! Nie wiem, co w tym filmie robi Anna Dereszowska w naprawdę dziwacznej, nieatrakcyjnej roli i Weronika Książkiewicz, która powinna już wyrosnąć z grania tej drugiej, nieszczęśliwie zakochanej w głównym bohaterze?!
Dzień dobry, kocham Cię
Reżyseria: Ryszard Zatorski
Występują: Barbara Kurdej-Szatan, Aleksy Komorowski, Olga Bołądź, Paweł Domagała, Łukasz Garlicki, Maciej Musiał, Weronika Książkiewicz