Najsmutniejsze jest to, że zwiastun tego filmu mi się
podobał. (Gratuluję dystrybutorom dobrego zabiegu marketingowego.) Tak jak i moim kolegom po fachu, którzy razem ze mną spotkali się w
mroźny poranek w przyjemnych okolicznościach przyrody (Starego Miasta) w kinie
Kultura, by zaczerpnąć trochę wysokiej kultury. Ale ta uciekła (albo wręcz dosadnie ujmę spie…..ła)
gdzieś w popłochu wraz ze zgaszeniem
świateł w kinie i rozpoczęciem się filmu. Trudno określić, czym jest film „Pani
z przedszkola” i czym miał być – nie wiem do dzisiaj, a po pokazie wszyscy rzucili się do kawy i herbaty, a nawet wody i nabrali trochę wody w usta - ciekawe dlaczego?! Ani to komedia. Ania romantyczne kino. Ani komedia romantyczna tym bardziej z tego nie jest! Wiem, że technicznie film
stoi na naprawdę wysokim poziomie. Reżyser dwoi się i troi, by nas zaskoczyć formą (nawet czerpie z komiksu, co jest tylko ładną zabawą wizualną, dużo jest zresztą scen ładnych, które wypełniają tylko miejsce, nic nie wnosząc do opowieści),
operator robi to samo wynajdując coraz to ciekawsze ujęcia, twórca muzyki przyjemnie
drażni nasze uszy, nawet montażysta się postarał, a osoby odpowiedzialne za
scenografię, kostiumy i oddanie klimatu tamtych czasów wykonali perfekcyjną
robotę – tym bardziej szkoda, że najważniejszego fundamentu w tym wszystkim
brak – opowieści, scenariusza, historii, dobrych dialogów! Nie ma mięsa, które wtłoczyłoby
w ten precyzyjnie skrojony szkielet trochę ducha. A o czym jest ten film?
Zupełnie o czym innym niż to wynika ze zwiastuna: głównym bohaterem „Pani z przedszkola”
jest mężczyzna (Łukasz Simlat), który zaczyna psychoterapię, by uporać się z
przedwczesnym wytryskiem. Do tego potrzebne jest (wg. psychoterapii) przestudiowanie
swojego życia począwszy od dzieciństwa. I opowiada nam mały brzdąc głosem dorosłego
we wspomnieniach mężczyzny siedzącego na kozetce swoje spostrzeżenia jak miał
kilka latek i chodził do szkoły, kąpał się z mamą w wannie, był zafascynowany
panią z przedszkola czy zdegustowany szorstkością babci. Jego rodzice kochają się miłością trudną. Ojciec myśli tylko o seksie, a mama... bardziej o przeżywaniu miłości. I tak trochę
opowiadamy, trochę wspominamy, zawracamy, powtarzamy, zmieniamy. Momentami nie
wiemy już co jest wymysłem wyobraźni mężczyzny czy psychoterapeuty, a co
prawdą. Wszystko się miesza, a dla tej historii to niestety niedobrze. Chaos i
powtórzenia – złe połączenie. Świetni aktorzy, których zaproszono do udziału w
tym projekcie, robią co mogą. Agata Kulesza uśmiecha się szeroko, ale zagranie
zwykłej kury domowej (nawet odkrywającej w sobie lesbijskie skłonności) nie
jest łatwe, Karolina Gruszka jest słodziutka, Adam Woronowicz gra na swoją nutę
i na niego patrzy się i słucha go najprzyjemniej, jest i Krystyna Janda -
genialna, ale pojawia się tylko z trzy razy chyba – to wszystko za mało.
Atrakcyjna forma ginie w nudnej historii, która jest niestety jednym wielkim
bełkotem i powtórzeniem. Szkoda, bo pomysł był ciekawy, a aktorzy wciąż
pozostają w mojej opinii utalentowanymi, co się stało ze scenariuszem i
reżyserią? Odpowiada za nie Marcin Krzyształowicz – twórca porażającej „Obławy”!
Nie rozumiem. Nie wiem. Nie znam się. Wróć! Właśnie, że się znam, dlatego piszę
i przestrzegam!
Pani z przedszkola
Reżyseria: Marcin Krzyształowicz
Występują: Łukasz Simlat, Agata Kulesza, Adam Woronowicz, Marian Dziędziel, Krystyna Janda, Karolina Gruszka
KINO ŚWIAT
1'30''
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz