To niesamowite, że George Miller potrafił powtórzyć to, co zrobił w 1979 roku w 2015! Sposób pokazania świata (wizję stworzoną w wyobraźni przełożoną na język kina), dopasowanie do niego muzyki, a przede wszystkim to, w jaki sposób portretuje sceny pościgów samochodowych (sekwencja ujęć plus idealny montaż) - i zrobił to tak jakby ten czas nie miał znaczenia, chociaż ma, bo to widać po efektach specjalnych, innej kolorystyce obrazu i innej muzyce, ale dla mnie jakby się zatrzymał, bo oglądając "Mad Max. Na drodze gniewu" trochę czułam jakbym cofała się w czasie.
Głównym bohaterem kultowego filmu z lat 70’ jest Max – policjant, który na drodze ma ksywę „przechwytywacz”. W domu romantyczny mąż i czuły ojciec, a na drodze bezwzględny stróż prawa w Mieście Słońca, gdzie tak naprawdę panuje anarchia a policjanci nie różnią się od tych, których łapią – wszyscy łamią prawo. Max ma dość swojej pracy, jest wypalony, chce odpocząć. Odejście na emeryturę wydaje się najlepszym rozwiązaniem, ale zdarza się wypadek i przez Maxa przypadkowo ginie członek gangu motocyklowego, a tego reszta grupy nie może wybaczyć. „Mad Max. Na drodze gniewu” to kontynuacja losów Maxa (Mela Gibsona zastąpił uroczo mruczący Tom Hardy), który powraca na duży ekran po 30 latach od trzeciej części starej trylogii.
I jaki jest ten powrót?
Niezwykły, sentymentalny - i to tyle jeśli chodzi o półtony, bo reszta mocno wbija w fotel. Najnowszy "Mad Max" to po prostu ostra jazda bez trzymanki w wesołym miasteczku. Kino drogi, które nie da ci odpocząć ani na sekundę. Miller trzyma się swojej konwencji, pokazując nam w swoim najnowszym filmie postapokaliptyczną przyszłość, w której na Ziemi brak wody i ropy, a wszystko pogrążone jest w pyle pustynnym i krwi, która wzmacnia półżywych. Dostajemy osobiste zaproszenie w dziką podróż przez futurystyczną pustynię, po której snują się bohaterowie - szalone jednostki zagubione w swoim dziwnym świecie, gdzie nie istnieje coś takiego jak rozwaga, prawo, litość. Tam rządzi przemoc i zemsta. Jeden mężczyzna, nazywany wiecznym, ma dostęp do wody, zieleni i żywności. Kawałek Ziemi, którym zarządza to wysoka skała, z której czasami puszcza poddanym wodę. Do Krainy Wiecznego trafia pod przymusem Max i zostaje dawcą dla półżywego, razem z nim ruszając na wyprawę, której przewodzi bogini Furiosa (mocna i charakterna Charlize Theron – i to w sumie ona jest główną bohaterką tego filmu, mimo tego, że moje oczy wciąż szukały Szalonego Maxa).
Miller świetnie czuje kamerę i wie, co chce pokazać. Dynamiczna kamera, precyzyjny montaż i futurystyczna scenografia sprawiły, że w 1979 roku do kina wkroczyła nowa jakość w postaci postapokaliptycznego kina science-fiction, a dzisiaj wciąż jest to jeden z atrybutów dobrego kina science-fiction.
W „Mad Max’ie” zawsze bardzo ważna była wizja, muzyka (mocne brzmienia), a także wykreowany świat, w którym każdy jest trochę szalony i trochę dziwaczny. Wszyscy jeżdżą wielkimi autami albo motocyklami, a starsze babcie strzelają z wielkich strzelb. Wszystko dzieje się bardzo szybko, bo jesteśmy na drodze, pędzimy przez świat, który stracił punkt odniesienia, a naokoło jest prawie pusto, jakby bez życia, które uciekło.
W jednym i drugim filmie nigdy nie chodziło o fabułę, której jakoś specjalnie twórcy nigdy nie poświęcali zbyt wiele uwagi. Najważniejsze zawsze były pościgi, walki, popisy kaskaderskie i dynamiczne ujęcia, a w tle ostra muzyka - to zawsze było, jest i w "Mad Max. Na drodze gniewu".
Reżyseria: George Miller
Występują: Mel Gibson
105 min.
Przed pójściem do kina przypomniałam sobie film z 1979 roku i muszę przyznać, że wciąż świetnie mi się to oglądało, zwłaszcza sekwencje pościgów, a w nich perfekcyjny montaż, sekwencje ujęć i początkowy pościg – to wszystko pozostaje genialne, ale bohaterowie, fabuła, dialogi i niektóre sceny wyglądają trochę tekturowo. "Mad Max" nie przetrwał próby czasu, chociaż jego klimat wciąż się pamięta.
Z kolei najnowszy "Mad Max" nieźle... jak to mówią teraz: "ryje czachę"... jakby powiedział jeden z bohaterów, ale dla mnie te 2 godziny to jednak za dużo wrażeń w postaci efektów i dynamicznych ujęć... oczy trochę potem bolały, ale i tak nie żałuje - niczego, zwłaszcza ukochanego Hardy'ego mruczącego... mrrr.
Reżyseria: George Miller
Występują: Tom Hardy, Charlize Theron
120 min.
WARNER BROS
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz